Boks w kinie ma nawet pewnie nieco łatwiej niż ten realny. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prosta. Na ringu taki film dowiezie zawsze. Realna gala musi mieć sport na poziomie, co psuje nieco dość wysokie prawdopodobieństwo, że zdjęty prosto z wytwornych plakatów superheros padnie po trzydziestu sekundach, nie pokazując absolutnie nic. W przypadku, kiedy walkę jak wszystko inne możesz rozpisać na kartach scenariusza, jest lepiej. Widz może czekać i chłonąć kolejne minuty filmu z podświadomym przeświadczeniem, że ten najważniejszy moment, nawet nie będąc zbytnio odkrywczym, nie zawiedzie. W Creedzie 3 walki kulminacyjne są dwie. Gorzej jest wtedy, kiedy zaczniemy rozkładać na czynniki pierwsze, z czego nasz marketingowiec scenarzysta, zapowiadając je, musiał szyć. Zmierzmy się jednak z tym tematem po kolei.
Adonis jest już po karierze. Była ona na tyle obfita, że kilka razy podczas trwania filmu padną słowa o najlepszym w historii, jednak musiała się kiedyś skończyć. Chłop jest ustawiony, ma szczęśliwą rodzinę i w ogóle sielanka. Aby znaleźć przesłanki do szukania dziur w jego życiu, trzeba grzebać w przeszłości. Zgodnie z tą zasadą, zaczynamy od krótkiej retrospekcji. W młodzieńczych latach przyszłej supergwiazdy boksu występował bowiem gość, któremu Adonis mógł co najwyżej nosić rękawice. No i nosił, bo od takiej właśnie sytuacji zaczynają się dziać rzeczy dla naszego bohatera kluczowe. Nie będą jednak one w tym przypadku najważniejsze.
Dame Anderson, bo tak nazywa się nasz drugi fighter, zdążył zdobyć jakieś tytuły w lokalnym bokserskim półświatku, jednak po tym jego życie się posypało. Po latach wraca, aby spróbować odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jako że kiedyś coś tam boksował, a jego stary kumpel został legendą branży, od razu jesteśmy w stanie zakontraktować mu walkę z mistrzem świata. Wiecie, żadnego profesjonalnego rekordu, niezbyt długie przygotowania, do narożników i jedziemy. Tutaj właśnie robotę muszą wykonać wspominani przeze mnie wcześniej marketingowcy, bo walka, którą mamy otrzymać, w rzeczywistości nie miałaby absolutnie żadnej racji bytu. Historie kopciuszków są spoko i sprzedają się w sporcie, ale bez przesady. Damian Anderson o pasy najważniejszych organizacji powalczyć nie mógłby absolutnie nigdy. No chyba, że w federacjach freakowych, zaraz po ogłoszeniu, że równoległej rzeczywistości i innym uniwersum stawia czoła Avengerom jako Kang.
Jeśli jednak mamy wątpliwości co do pierwszej walki, film oferuje jeszcze drugą, trochę mocniejszą bo bratobójczą. Choć takie wydarzenie marketingowo sprzedać byłoby łatwiej, to same motywacje dwóch bohaterów też są troszkę zbyt płytkie. Ten konflikt nigdy nie jest uwiarygodniony na tyle, aby dobrze wybrzmiał w kulminacyjnym momencie. Po raz kolejny pcha go do góry sportowy marketing, a także emocje płynące z ringu.
Mocno patetyczne momenty, których podczas seansu nie brakuje, tylko uwypuklają wszystko, co napisałem powyżej. Creed III to film, który wygląda, jakby bardziej od scenarzystów napisali go sportowi marketingowcy. Nieco mniej dziwi to, kiedy spojrzymy, kto jest odpowiedzialny za scenariusz. Brat Ryana Keenan Coogler, który poprzednio był współscenarzystą nowego Kosmicznego meczu oraz Zach Baylin, autor skryptu do King Richard: Zwycięskiej rodziny. Oba te teksty po troszę widać w nowym filmie Michaela B. Jordana. Jeden i drugi ponad sportowe widowisko miał sprzedawać emocje. Pierwszy poszedł w korpodrogę i pustą nostalgię, drugi próbował postawić na nieco większą kameralność i wpłynięcie na świadomość historią rodzinną. Tutaj wspomniane drogi się łączą, jednak nie tworzą odpowiedniej symbiozy. Dlatego też, choć obydwa main eventy filmu jakimś cudem wypalają, to z czysto logicznego punktu widzenia i po rozłożeniu na czynniki pierwsze można stwierdzić, że nie powinny. Te czynniki to głównie elementy czysto filmowej struktury. Dlatego też, choć dobrej marketingowej roboty nie sposób odmówić, nie będzie to seans do końca spełniony.