Film rozpoczyna się od cytatu Emmanuela Swedenborga: „Zaświadczam… rzeczy w niebie są bardziej prawdziwe niż te na ziemi”. To sprawia, że od pierwszych chwil seansu czujemy budujący się klimat. Zaraz po tajemniczej sentencji pojawiają się zimowe widoki otoczone spokojną, ale rodzącą pewien niepokój muzyką. Obraz jest wyblakły, surowy i chłodny, a data na ekranie wskazuje na 1980 rok. Początek wygląda naprawdę nieźle.
Historia opowiada o młodym małżeństwie, Catherine (Amanda Seyfried) i George’u (James Norton), które przeprowadza się z Manhattanu do małego miasta. Tam mężczyzna zaczyna karierę jako profesor w jednej z placówek naukowych. Żona nie jest zbyt zadowolona z przeprowadzki, a już od pierwszych dni w domu zaczyna dostrzegać niepokojące rzeczy. Córka pary także widzi wzbudzające w niej strach zjawiska, jednak George ignoruje lęk bliskich mu kobiet.
Podczas gdy w domu nieustannie dzieją się dziwne rzeczy, główna bohaterka znajduje tajemniczą księgę i zaczyna dowiadywać się więcej o przeszłości ich posiadłości. Wszystko wskazuje na to, że ich nowe życie nie będzie sielanką, której oczekiwali. Nie dość, że w życiu małżeństwa pojawiły się niepokojące zjawiska, to jeszcze para zaczyna się od siebie oddalać. W nowym mieście poznają nowe osoby, m.in. Willis (w tej roli znana ze Stranger Things Natalia Dyer), Eddy’ego (Alex Neustaedter, Colony) czy Justine (Rhea Seehorn, Better Call Saul). Catherine i George mają przed sobą coraz więcej tajemnic i wchodzą w dziwne relacje z nowymi znajomymi.
W filmie podobało mi się właśnie to, że to nie tylko horror, ale też opowieść o relacjach. Typowe horrory, kiedy skupiają się jedynie na „strasznej” warstwie fabuły, są zwykle po prostu dość płytkie i nudne. Co widać i słychać nie jest może porywające, ale ciekawie obserwuje się historię dziwnego małżeństwa zaplątanego w sidła różnych tajemnic. Na początku wydaje się, że to tylko dom jest źródłem niepokoju, ale z czasem na wierzch wychodzą także skrywane sekrety jednego z głównych bohaterów.
Na uwagę zasługuje świetna obsada filmu. Obserwowanie na ekranie Rhei Seehorn, nawet gdy nie wciela się w główną rolę, jest zawsze ogromną przyjemnością. Zresztą każdy z bohaterów był stworzony, moim zdaniem, bardzo dobrze. Każdy z nich miał inną osobowość, każdego mogliśmy poznać z innej strony. To postacie, które skrywają pewne tajemnice i którym naprawdę nieźle to wychodzi. Jeśli chodzi zaś o warstwę horroru, to sytuacja wygląda nieco słabiej. Nie zastosowano żadnych zaskakujących elementów, a raczej te typowe i niezbyt przerażające. Mimo to seans oceniam całkiem pozytywnie właśnie ze względu na połączenie filmu grozy z dramatem o ludzkich relacjach.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z Co widać i słychać, Netflix
„Typowe horrory, kiedy skupiają się jedynie na 'strasznej’ warstwie fabuły, są zwykle po prostu dość płytkie i nudne.” Wow… I napisała to krytyczka filmowa w czasach świetności posthorroru. Dziewczynko, dokształć się, a potem pisz.
Kiepskie romansidło, nie horror.