Prawie żadna. Do tej pory wszak trudno było odnaleźć analogiczne wykroczenia w dziedzinie kina familijnego, co tłumaczyć należy przede wszystkim dość ograniczonym potencjałem odbiorczym i pobłażaniem, z jakim traktuje się podobne inicjatywy już na etapie preprodukcji. Z tym schematem zerwać natomiast postanowił niemiecki reżyser Erik Schmitt w swoim pełnometrażowym debiucie Cleo. Film ten w zaskakująco prostych środkach uzmysławia bowiem, że dokonując zaledwie drobnych korekt w formule filmu familijnego, można skutecznie wymienić swe audytorium z młodocianych kinomanów na rosłych, piwnicznych moviegoersów, którzy czarny humor i bezpardonową śmierć na ekranie witają z otwartymi ramionami.
Cała sprawa zaczyna swój bieg w okolicach 15 minuty, gdy niewinna, beztroska wycieczka krajoznawcza ojca i córeczki kończy się brutalną i bolesną śmiercią ostatniego krewnego dziewczynki w ruinach ponazistowskiego schronu gdzieś w zalesionych terenach współczesnego Berlina. Ten jeden moment zmienia optykę całego filmu o całe 180 stopni, gdyż nawet pomimo ciągle obecnej w narracji naiwności i struktur dziecięcej powieści przygodowej, w pamięci widza wciąż pobrzmiewa bezprecedensowy mord na jego odbiorczych wyobrażeniach. Rzecz jasna nie jest to jedyna chwila, w której można odczuć, że „coś z tym filmem familijnym jest nie tak”. Schmitt nie boi się od czasu do czasu uraczyć swego odbiorcy soczystym komentarzem z pogranicza czarnego humoru, stanowiącym tyleż kontrapunkt dla aktualnie poruszanej przez bohaterów kwestii (w mojej pamięci wciąż pobrzmiewa wodnista wymiocina wydobywająca się z ust pijanego Berlińczyka w momencie, gdy narrator mówi o „pięknie” tego miasta), co zwyczajny element humorystyczny, będący wyrazem specyficznego podejścia Cleo do natury własnej konwencji.
Czego Schmitt nie boi się robić jeszcze, to wykorzystywać rozmaitości dostępnych technik narracyjnych i formalnych w celu urozmaicenia snutej opowieści. Pomimo tego, że mamy do czynienia z filmem w pełni aktorskim, nie brakuje tu elementów animacji i montażu poklatkowego, wstawek rysunkowych, abstrakcyjnych ujęć symbolicznych, zdjęć nakładanych, czy niezwykle intrygującego (i w mojej opinii efektownego) zastosowania jumpcutu, który „wycina” znacznie większą część zbędnej akcji niż to klasyczny jumpcut ma w zwyczaju. Ta wielość skrajnie różnych estetyk filmowych wymiernie wpływa na eklektyzm struktury całości jak i na samo tempo narracji, które dla co po niektórych może okazać się zabójcze. Brakuje tu bowiem tradycyjnych „wyciszeń” fabularnych – Cleo pędzi na łeb na szyję nawet w bardziej kameralnych i intymnych scenach zawiązujących akcję, co można oczywiście traktować jako pozostałe w trzewiach filmu resztki konwencji kina familijnego, w którym nie ma miejsca na rozbudowaną i wieloetapową ekspozycję. Jak to jednak zostało zaznaczone, wciąż poruszamy się w rejonach sprawdzonej konwencji, stąd zarzut o narracyjne niechlujstwo zdaje się co najmniej nie na miejscu.
W swojej specyfice Cleo stanowi jednak coś więcej niż formalną zabawę z gatunkowymi przyzwyczajeniami. To przede wszystkim niezwykle dynamiczna i kolorowa laurka wystawiona miastu Berlin – miastu, które słynie ze swej kulturowej i obyczajowej różnorodności, a także bogatej, lecz nie zawsze pozytywnej historii. Na początku filmu zostaje zaznaczone, że w Berlinie może mieszkać każdy, ale nie każdemu będzie dane Berlin zrozumieć. Jedną z tych szczęśliwych osób jest jednak tytułowa bohaterka, która wręcz utożsamia „ducha miasta” poprzez swą introwertyczną, acz pogodną i empatyczną naturę. W jej zachowaniu i działaniach wciąż pobrzmiewają echa nieciekawej przeszłości (tu: śmierci ojca utożsamianej z tragedią II wojny światowej), z którą musi się uporać, aby otworzyć się na nowe, życiowe doznania. Schmitt pozostaje w tej kwestii rzecz jasna optymistą, stawiając jasny i wyraźny wniosek, iż we wspólnej, ugodowej budowie tkwi znacznie większa szansa na społeczne zadowolenie niż w egoistycznej autarkii emocjonalnej. Podobnie jednak jak w przypadku ograniczeń narracyjnych, jednowymiarowość i naiwność takiego ujęcia sprawy stanowi o pewnej niezbywalnej cesze podjętej konwencji, która jak widać bezustannie stoi na straży porządku Schmittowskiej rzeczy.
Nie bez racji, ale z odrobiną uszczypliwości, można więc stwierdzić, że Berlinale znalazło właśnie swój programowy spot wizerunkowy. Piękno i specyfikę miasta ujmuje wszak Cleo w niespotykaną dotąd hybrydową formę kina familijnego i czarnej komedii, posługując się przy tym równie wyraźnym antagonizmem pastelowych zdjęć i agresywnego montażu. Tego typu eksperymenty mają jednak stosunkowo krótką żywotność i nie stanowią podłoża dla potencjalnych naśladowców, zważywszy na dość wąski zbiór przypadków, w którym powyższe skrajności są w stanie zaistnieć wspólnie. Z tym że raczej nikt o powtórkę z rozrywki prosić nie będzie.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu