Chłopów przedstawiać i streszczać nikomu nie trzeba. W gruncie rzeczy dostajemy tę samą opowieść, choć ze wszystkimi ograniczeniami, jakie wynikają z jej formy. Wiecie, ta potężna czterotomowa epopeja musiała się przenieść na niespełna dwie godziny, a co za tym idzie, każdej z pór roku, rozpisanej na kartach Reymonta na dość opasłe tomiszcze, przypadło jakieś pół godziny. Dlatego też nie dojrzymy tu starannych opowiadań o wykopkach i życia wsi w skali bardziej technicznej. Będziemy za to obracać się wokół Jagny, Antka oraz Macieja Boryny. Tak samo niedoskonałych, tak samo pechowych i tak samo, w dużej mierze tragicznych, jak na kartach powieści. Materiał źródłowy został w scenariuszu doskonale skondensowany, przez co rzuca się na zmysły zarówno duży wydźwięk emocjonalny, jak i jej aktualność.
Problemy wsi mimo prawie stu lat na karku Chłopów aż tak mocno się nie zmieniły. Dalej rzeczywistość zderza się tu z młodzieńczymi ideałami, uczucia z interesem a rzeczywistość z ludzkimi językami, która potrafią uprzykrzyć komuś życie na niewyobrażalnym poziomie. Szczególnie ten trzeci aspekt wynosi losy Antka i Jagny na tak wysokie rejestry emocji. Jedno jako syn pana wsi, drugie jako kandydatka, a później żona, mają doprawiane dziesiątki gęb. Do tego po drodze gdzieś przecież jest jeszcze relacja ich samych. Oszczędny rys psychologiczny współgra znakomicie z samą prostotą wiejskiego życia. Pozostałe aspekty, na które na papierze potrzeba było tak dużo stron, leżą już natomiast po stronie wizualnej.
Rozpoczynając ten seans można od samego początku rozdziawić usta i szeroko otwarte trzymać je aż do napisów końcowych. Nie chce tu po raz kolejny pisać o kadrach i o tym, jak to można oprawiać je w ramki i wieszać na ścianie, bo to już pewnie w studiach, które pracowały nad wszystkimi obrazami do filmu, zrobiono, więc pójdę dalej. Oprócz tego, że piękno bije z każdej stopklatki, to warto pochylić się nad niesamowitą inscenizacją. Malarska forma jest doprowadzona do takiej perfekcji, że film ma z niej nawet nie tyle pożytek i zabawę, co mnóstwo wartości dodanej. Dynamika obrazu sprawia, że bohaterowie mogą pozwolić sobie na nieco więcej niż w filmie aktorskim, przez co świetnie śledzi się wszystkie ich działania, od bójek, po tańce i swawole. Film jest ich pełny i dają niebywałą satysfakcją. Nie wiem, co myślą aktorzy patrząc na te swoje animowane wersje, ale w większości są one oddane w najbardziej pieczołowitych szczegółach. Moimi ulubionymi momentami są jednak te, które w książce zmieniał wyłącznie numer tomu, czyli pory roku. Te przejścia to najlepsze wizytówki tego filmu.
Można było przestraszyć się, ze nie wszędzie odbiór tej historii będzie taki sam, bo kontekstu polskości wyrzucić z niej w żadnym wypadku się nie da. Widać to zresztą już po samym tłumaczeniu, jakie przygotowano na potrzeby seansu anglojęzycznym widzom. Piękna staropolska gwara z Lipiec jest tłumaczona prostą angielszczyzną. Dla rodzimego widza będzie to jednak sama wartość dodana, pozwalająca w pełni zagłębić się w wiejską rzeczywistość. To zresztą nie jedyny taki akcent tegorocznego gdyńskiego festiwalu, prowincjonalny folklor w bardziej współczesnej wersji jest również obecny w udanym debiucie Grzegorza Dębowskiego, Tyle co nic. Od razu jednak warto wspomnieć, że nie jest to wydarzenie skali Chłopów.
Można było obawiać się samozachwytu. Państwo Welchmanowie wzięli sobie na warsztat wdzięczny dla swojej twórczości, jednak trudny do ogrania tekst. Wraz ze swoją utalentowaną ekipą namalowali nam jednak film, o jakim mogliśmy tylko zamarzyć. Ich Chłopi działają bez najmniejszych zarzutów na właściwie każdym polu, fantastycznie odświeżając klasyka polskiej literatury nowym pokoleniom. Za Reymonta wziął się już kiedyś Andrzej Wajda, a efekt był taki, że na kanwie wybitnej powieści polskie kino dostało wybitny film. Po prawie pół wieku od tego wydarzenia, twórcy Twojego Vincenta zrobili to samo. Polska kultura może im już zacząć dziękować. No i za parę dni, najlepiej podać jako kandydata do Oscarów.