Nagrodzony w Wenecji film Damiana Kocura jest maksymalnie niezależny. Zrobiony za niewielkie pieniądze, obsadzony naturszczykami i będący od początku do końca autorską wizją. To są jednak rzeczy, które finalnie widza interesują nieco mniej, ważny jest bowiem efekt na ekranie, a nie proces powstania. Bardziej w oczy rzuca się i uwidacznia, jak Chleb i sól jest niezależne również w filmowej formie. Od pierwszych minuty widzimy coś, co bardziej od koherentnej historii przypomina dokument albo jakiś prywatny zapis mieszkańca miasteczka. Choć mamy tu głównych bohaterów i ich rozterki, nieustannie splatają się one ze scenami żywcem wyrwanymi z czegoś, co przypominałoby osobiste materiały. To błyskawicznie sprawia, że bardzo łatwo jest nam się wczuć w klimat miejsca, w którym dana scena ma miejsce. Tak samo, jak przez cały seans, z lokalną społecznością.
I o ile sprowadzenie do parteru i osiągnięcie maksymalnej przyziemności w kwestiach narracyjnych daje wiarygodność miejscu, muszą wejść jeszcze emocje. Bez tego, mimo największej jak się da pieczołowitości, wkradnie się brak ich, który zabije film. Chleb i sól jednak się temu opiera, a w tym rola aktorów, którzy sprawiają, że emocje są, i to bardzo duże. Jak przystało na w większości naturszczyków, ich gra jest oszczędna i doskonale wpisuje się w strukturę i klimat filmu. Jednocześnie fakt, że Tymek i Jacek, główni filmowi bracia, zbyt wylewni w ekspresji nie są, zupełnie nie przysłania faktu, jak dużo się w nich zbiera i rysuje. Scena po scenie, minuta po minucie, obserwując problemy i rozterki obydwu, namacalnie wręcz czujemy, jak w tych chłopakach rodzą się coraz mocniejsze przeżycia. Do tego stopnia, że ujścia nie mogą znaleźć nawet w muzyce, będącej wyłącznie niewinnym dodatkiem.
W tych warunkach rodzi się pewnego rodzaju niezgoda. Niezgoda z tym, jak wygląda miejsce, w którym przyszło się znajdować. Miejsce pełne przemocy, braku perspektyw, mocno przyspawane do tego krajobrazu. Młodzi bohaterowie ewidentnie do niego nie pasują, jednak każdy bunt zdaje się być nie tylko ukryty, ale podkreślać skalę beznadziei. Nie chcę jednak, żeby to zabrzmiało jak film smutny, który nie daje żadnej nadziei. Nie daje jej bowiem tu tylko cała otoczka, film potrafi być pełen ciepła.
Niestety jednak jest również przemoc, w dodatku równie namacalna i surowa. W mieście działalność prowadzi kebab, założony przez dwóch emigrantów z bliskiego wschodu. Jest to miejsce spotkań okolicznej młodzieży, która nie do końca jest w stanie przyjąć obcokrajowców jako swoich, mimo faktu, że codziennie dokarmiają ich swoimi produktami. W lokalu co już dochodzi do głupawych docinek, a atmosfera cały czas jest napięta nieco bardziej, niż powinno to mieć miejsce w punkcie gastronomicznym. I tutaj znowu, dołuje brak reakcji, który im częstszy, tym bardziej przybiera na sile. Aż dochodzi do finałowej eksplozji (choć nie w znaczeniu dosłownym), która zmienia wszystko.
Bardzo łatwo byłoby porównać Chleb i sól z innym zaangażowanym społecznie filmem ostatnich lat, Hejterem Jana Komasy. Choć opiera się on na podobnych podstawach i kumulowaniu negatywnych emocji, jest dużo mniej tabloidowy, a przez to bardziej wiarygodny. Produkcja z Maciejem Musiałowskim jest o hejcie i tym, jakim problemem jest w wielkim ośrodku miejskim, Damian Kocur natomiast proponuje nam rozprawę o tym, że właściwie brak tego hejtu, w tym przypadku rozumianego jako potępienie pewnych zachowań, wywodzących się z małomiasteczkowych norm społecznych, może wywołać podobny kataklizm. Jeśli natomiast dobrze o nim opowiesz, efekt będzie taki, jak tutaj.