Praca ratownika medycznego to nie kaszka z mleczkiem. Długie, nieprzespane noce, niewyobrażalne obrazy pełne krwi, niezdrowe dawki stresu i po prostu totalne wymęczenie psychiczne i fizyczne. To jednak wszyscy wiemy. Nie wiemy za to, jak to jest być w skórze takiego ratownika. Black Flies stara się nam to wytłumaczyć w bardzo dosadny i bezpośredni sposób.
Protagonistą najnowszego dzieła Jean-Stéphane Sauvaire jest młody student szkoły medycznej, Ollie (Tye Sheridan), który stara się balansować między życiem studenckim, a ratowaniem ludzi z doświadczonym weteranem tej branży, Genem (Sean Penn). Nasi ratownicy przemierzają ulice Nowego Jorku, a na ich drodze stają przeróżne incydenty. Narkomani, alkoholicy, gangsterzy pchają dalej tę historię, a główni bohaterowie pogłębiają się w ambulansowym szaleństwie. Epileptyczne pokazy kolorów, ultra głośne efekty dźwiękowe i klaustrofobiczne kadrowanie wysysa z nas wszystkie chęci do życia i zamienia nas w puste muszelki, które niegdyś posiadały duszę. Wymęczyłem się na tym filmie, ale najciekawsze jest to, że takie było główne zamierzenie.
Reżyser chciał, żebyśmy poczuli się jak prawdziwi ratownicy medyczni. Udało się. Od dawna nie czułem się tak zmęczony seansem. Agresywne wdrożenie się w realia pracy medyków to coś wielce interesującego i ważnego do ukazania publiczności masowej. Black Flies doskonale pokazuje, jak ciężka jest ta praca i jak wpływa ona nawet na najtwardszych ludzi. Już od pierwszej minuty wrzuceni jesteśmy w brutalny, obrzydliwy oraz nieznający limitów moralnych świat i do samego końca trzymani jesteśmy za gardło… ale tak bardzo mocno. Film nie daje nam odpocząć na ani jedną chwilę i stale „zatruwa” nasz umysł imponująco okropnymi obrazami. Pamiętam, jak w zeszłym roku dziwiłem się, jak ludzie wychodzili z sali na Zbrodniach przyszłości. W tym roku dziwiłem się, dlaczego ludzie nie wychodzą z Black Flies…
Oczywiście rozumiem, że taki był zamysł tej produkcji, ale cholernie mi się to nie spodobało. Jedyne co ratuję tę produkcję z czeluści filmowego piekła to wspomniany duet Sheridan-Penn. Chyba tylko dla nich nie wyszedłem z sali kinowej. Chemia pomiędzy tą dwójką jest po prostu niesamowita. Nieważne, czy gadają o chińskim żarciu, czy też o boskiej roli ratownika medycznego (to akurat było strasznie pretensjonalne), słuchało się ich z ogromnym zaciekawieniem. Sheridan pokazał, że jest jednym z najbardziej obiecujących talentów współczesnej sceny aktorskiej, a Sean Penn utwierdził swoją pozycję jako legenda kinowa. Wspaniały performance tej dwójki. Chętnie pooglądałbym ich rozmowy przez dodatkowe kilkadziesiąt minut, ale pod warunkiem, że cała otoczka audiowizualna poszłaby do kosza.
Ponarzekajmy jeszcze trochę, gdyż oto wkracza kolejny problem tej produkcji. Role drugoplanowe oraz epizodyczne… Cóż za pomyłka. Cóż za tragedia. Już od bardzo dawna nie widziałem, aż tak stereotypowych figur w jakimkolwiek medium. Każdy przedstawiony pacjent Nowego Jorku to naplucie w twarz panującym tam standardom i (moim zdaniem) niewybaczalna obraza skierowana w stronę społeczeństwa amerykańskiego. Wszyscy „źli” pacjenci byli albo Afroamerykanami, albo meksykanami, a ich charakteryzację porównać można było do stylówek Lil Pumpa. To jest tak nieczułe i wyzbyte empatii. Tak oderwane od rzeczywistości, że aż szkoda gadać. Ukazany Nowy Jork bardziej przypominał fikcyjny świat, niż rzeczywistą lokację. Miasto to zostało wytworzone na śmietnisko ludzkie, a biali ludzie na anielskich zbawicieli.
Oprócz Penna i Sheridana w produkcji tej występują również Mike Tyson, Katherine Waterstone, Michael Pitt oraz Raquel Nave. Znany bokser wciela się w Szefa Burroughsa i dostarcza nam nieintencjonalnie przezabawny performance. Rola Waterstone sprowadza się do gościnnego występu rodem z filmów Marvela (może czeka nas jakiś spin-off). Pitt zagrał kolejny stereotyp, jakby ich było mało… A rola Nave sprowadzała się do bycia nago. To nie były żywe postacie, a raczej pionki na zabrudzonej planszy.
Black Flies to pierwsza porażka 76. edycji Festiwalu w Cannes. Obsada zapewne przyciągnie do kin sporą ilość ludzi, ale efekt końcowy odrzuci większość. Jean-Stéphane Sauvaire chciał stworzyć kino ambitne, poruszające, mające coś do powiedzenia we współczesnym świecie, ale do tego daleka droga. W zamian otrzymaliśmy kino pretensjonalne, męczące oczy i uszy, a przede wszystkim goniące do drzwi wyjściowych albo pobliskiej łazienki. Filarami podtrzymującymi tę konstrukcję są Sean Penn i Tye Sheridan, ale niestety to za mało. Cała ta budowla sypie się na naszych oczach i pozostaje w naszych umysłach jako traumatyczne wydarzenie.
Recenzja została napisana przy użyciu wyjątkowego laptopa ASUS Zenbook S 13 OLED UX5304 idealnego w podróży i pracy!
Ilustracja wprowadzenia: fot. materiały prasowe
„Chętnie pooglądałbym ich rozmowy przez dodatkowe kilkadziesiąt minut, ale pod warunkiem, że cała otoczka audiowizualna poszłaby do kosza.” Większej głupoty jak żyję nie czytałem.