Top Gun: Maverick jest kontynuacją kultowego filmu Top Gun z 1986 roku, który podążył historią Pete’a „Mavericka” Mitchella, utalentowanego pilota, który czuje potrzebę szybkości. Sequel ponownie wrzuca nas do świata prędkości, odrzutowców oraz masy efektownych scen akcji z Tomem Cruisem w centrum. Aktor po raz kolejny pokazuje nam, dlaczego uważany jest za jednego z najbardziej oddanych w branży filmowej twórców, a u jego boku stają nowi „rekruci”, czyli: Glen Powell, Monica Barbaro, Lewis Pullman, Jay Ellis oraz Miles Teller. W filmie pojawiają się również Jennifer Connelly oraz Val Kilmer.
Na wstępie wspomnę, że 75. edycja Festiwalu Filmowego w Cannes jest dla mnie 1. edycją, a Top Gun: Maverick był moim pierwszym seansem na tym wydarzeniu. Możecie więc sobie wyobrazić, że emocje we mnie strasznie buzowały, a każda chwila poświęcona na oglądanie Mavericka, była dla mnie czymś nie z tego świata. Ponownie – po chyba 15 latach – poczułem się jakbym po raz pierwszy odkrywał kino. Myślę, że każdy kinoman marzy o tym, aby kiedyś udać się na owy festiwal i wybrać się na chociaż jeden seans. Mnie się w końcu udało tutaj dotrzeć i teraz chciałbym przedstawić wam swoje wrażenia po obejrzeniu najnowszego Top Guna.
Top Gun: Maverick już od samego początku porusza widza… tak dosłownie. Na otwarcie otrzymujemy szybki montaż z odrzutowcami w centrum, a to oznacza drżenie całej sali oraz moich wnętrzności. Jest to jedna z tych produkcji, która musiała trafić na jak największe ekrany. Ten film trzeba poczuć i zanurzyć się w nim; zapomnieć, że poza krawędziami ekranu istnieje jakiś zewnętrzny świat, nasze problemy oraz (zbytnio) przygrzewające słońce. Całe szczęście nie jest to wcale takie trudne, gdyż nowa produkcja z Tomem Cruisem rzadko kiedy daje nam moment do oddechu. Joseph Kosinksi – reżyser filmu – wynaczył wręcz perfekcyjne tempo dla tego blockbustera. Nie da rady się tutaj nudzić. Cała obsada podczas kręcenia tego filmu, dała z siebie wszystko, a to przeistoczyło się w porywające widowisko z zapierającą dech w piersiach akcją. O tym jednak w dalszej części tekstu…
A więc akcja. Co tu dużo mówić… Sam Tom Cruise na plakacie zwiastuje niepowtarzalny seans z akcją z najwyższej półki. Aktor zawsze prewyższa nasze oczekiwania w kontekście scen akcji i tutaj – według mnie – wcale nie jest inaczej. Sekwencje akcji, a przede wszystkim finał, to coś, co trzeba zobaczyć na własne oczy. Momentami ciężko było uwierzyć, że obsada tej produkcji rzeczywiście znalazła się w prawdziwych odrzutowcach, a nie w komicznie wyglądających zielonych kokpitach w pokrytym kolejną warstwą zieleni hangarze. Filmy zza kulis przedstawiają jednak prawdziwy „horror” przez który musieli przejść aktorzy, dlatego jakiekolwiek wątpliwości zostają w zupełności wymazane. Brawa dla całej obsady, gdyż pokazali oni, że włożona praca rzeczywiście popłaca, a pójście na łatwiznę to najgorsza możliwa droga.
Sama akcja jednak nie zaspokoi widza. Musi ona mieć podstawę w formie historii. Otrzymaliśmy tutaj pewną fabułę i jest… ok. W sumie tak jak w przypadku pierwszej części główny wątek nikogo nie zaskakuje i jakoś bardzo nie porywa. Prosta historia o niemożliwej do zrealizowania misji, do której wyszkolona musi zostać grupka młodych, zbyt pewnych siebie pilotów. Brzmi znajomo, co nie? Nie dostaliśmy tutaj nic nowego w kontekście fabuły, ale tak naprawdę to wcale nie jest zła rzecz. Najważniejsze w tym filmie jest to, jak zbudowani zostali główni bohaterowie (ci nowi i starzy) oraz relacje pomiędzy nimi. Tworzenie zgranego zespołu to motyw przewodni tego tytułu i zostało to wyegzekwowane naprawdę wspaniale. Bardzo szybko polubiłem nowo wprowadzone postacie, a co najważniejsze w końcówce kibicowałem im, jednocześnie będąc na krawędzi fotela. Nie wyszłoby to jednak tak dobrze, gdyby nie świetnie dobrana obsada, no i oczywiście sama gra aktorska, która w żadnym wypadku nie zawodzi.
Nie można również zapomnieć o udźwiękowieniu tej produkcji, gdyż – w tym aspekcie – jest to prawdziwy majstersztyk. Lepiej już nie będzie. Każde odpalenie silnika, wypuszczenie flar, przyśpieszenie i wiele innych odrzutowych czynności, były dla moich uszu ogromną przyjemnością. Moje oczy również nie mogły narzekać, gdyż Top Gun: Maverick zawiera od groma przepięknych kadrów, nieważne czy mowa o piaszczystej plaży, lotniskowcu z odrzutowcami czy zaśnieżonej bazie przeciwnika. Wgrał się w to również płynny montaż, który nie jest może jakiś bardzo unikalny, tak jak mogliśmy to widzieć w najnowszym Doktorze Strange’u, ale jest bardzo przyzwoicie. Kiedyś coś po prostu działa, to również trzeba to pochwalić.
Najnowszy film Josepha Kosinskiego – Top Gun: Maverick – zawita do kin na całym świecie już w nadchodzący piątek (27 maja) i jeżeli nie planowaliście wybrać się na tę produkcję, to zachęcam do przemyślenia tej decyzji. Jeżeli jesteście fanami dobrego kina akcji, a tym bardziej tego z Tomem Cruisem, to jest to film, którego nie możecie przegapić. Znajdziecie tutaj wiele nostalgicznych nawiązań, przez które spocą wam się oczy, oraz masę nowych rzeczy, które ponownie pobudzą (albo utworzą) waszą miłość do tej historii. Sceny akcji są porywające i nigdy ich nie brakuje, główni bohaterowie są naprawdę wyśmienicie napisani – praktycznie każdy prechodzi jakąś przemianę, nawet postać grana przez Jona Hamma otrzymała bardzo subtelną przemianę, która spowodowała u mnie bardzo duży uśmiech. Do tego widowiskowego pakietu dochodzi udźwiękowienie, którego pozazdrościć może każdy filmowiec; piękne zdjęcia, gwiazdorska obsada, która spisała się na medal oraz prosta historia, która w tym wypadku może zostać uznana za plus. Film może i mógłby być trochę bardziej oryginalny i mniej przewidywalny, ale jest to już wytykanie rzeczy na siłę. Przed naszymi oczami niedługo ukaże się jeden z najlepszych i najbardziej wciągających filmów akcji z ostatnich 30 lat. Tom Cruise nigdy nie zawodzi!
Przed seansem Mavericka polecamy Wam odświeżyć sobie kultowego Top Guna z 1986 roku. Na kanale Paramount Network już piątek 27 maja o 20:00 będziecie mogli zobaczyć ten klasyk!
Ilustracja wprowadzenia: fot. Paramount Pictures