W obliczu tych i pozostałych faktów z życia reżysera można więc spokojnie założyć, że Buñuel widział wszystko, a już na pewno spostrzegł w tej wielości zdarzeń, jak funkcjonuje i zachowuje się ludzka jednostka. Filmy Hiszpana są bowiem głęboko zakorzenione w filozoficznej podstawie humanizmu, a tym, co interesowało go na przestrzeni całej twórczości, było właśnie człowieczeństwo odnoszone do wewnętrznego (i najczęściej negatywnie nacechowanego) uwarunkowania Homo Sapiens. Słynne w tym kontekście jest twierdzenie samego twórcy, który prawił, że „gdyby Chrystus powrócił na Ziemię, to ludzie zgotowaliby mu ten sam los”. Ale czy sam Buñuel był na tyle „prawy” (sic!), by temu ponownemu ukrzyżowaniu zapobiec?
Nieco światła na tę kwestię rzuca Salvador Simo w utrzymanym w konwencji fabularyzowanej biografii animowanym filmie Buñuel w labiryncie żółwi. Na tapet nie trafia jednak jeden z bardziej „barwnych” i rozpoznawalnych epizodów z życia legendarnego twórcy, lecz wcale nie mniej istotny, ale bardzo często pomijany w kontekście omówień przyszłej filmografii Hiszpana, okres przygotowań i realizacji mockumentu Ziemia Hurdów. Historia rozpoczyna się w momencie premiery drugiego filmu surrealistycznego Buñuela (Złoty wiek), który zaowocował nie tylko zajadłą krytyką i falą protohejtu ze strony środowisk konserwatywno-burżuazyjnych, ale co gorsza, cichą zmową francuskich producentów i prywatnych inwestorów, od tej pory skrupulatnie odmawiających reżyserowi finansowania jego kolejnych projektów. Hiszpan znalazł się więc na cenzurowanym, a planowana kariera w branży filmowej stanęła pod niemałym znakiem zapytania.
Zbiegiem wielu szczęśliwych okoliczności, m.in. przypadkowym wejściu w posiadanie książki na temat tytułowej ziemi Hurdów oraz przeznaczeniu wygranej na loterii starego przyjaciela Ramóna Acína na cele realizacyjne, przed Buñuelem roztoczyła się wizja odbicia od reżyserskiego dna. Wraz ze skromną ekipą filmową udał się zatem na podmadryckie płaskowyże, aby już wkrótce przynieść światu obrazy skrajnej nędzy i nieludzkich warunków bytowania, o których ten miał już nigdy nie zapomnieć…
Punktem wyjścia dla filmu Simo jest założenie biegłej znajomości biografii autora Psa andaluzyjskiego, co z jednej strony elitaryzuje proces odbiorczy, ale z drugiej umożliwia podjęcie polemiki na temat faktów i wyobrażeń dotyczących życia Buñuela już na etapie wstępnej ekspozycji. Bo tym w istocie miał być właśnie Buñuel w labiryncie żółwi – opowieścią o słynnej personie snutej przez pryzmat niedopowiedzeń, tajemnic i dwuznacznych sygnałów. Z tego też względu wiele informacji oraz wydarzeń towarzyszących fabularnemu przebiegowi zdarzeń jest jedynie domysłem, interpretacją lub całkowicie autorskim przedstawieniem tego, co dotychczas pozostawało niewymówione. Dramaturgiczną podstawą filmu jest wszak przyjacielska (braterska?) relacja Buñuela i Acina, o której sam zainteresowany zawsze wypowiadał się ciepło (m.in. w swojej autobiografii pt. Ostatnie tchnienie, do której lektury gorąco zachęcam), ale nigdy nie wdawał się w szczegóły, które jakkolwiek mogłyby sugerować źródło i specyfikę danego stosunku. Opisana w filmie relacja jest więc jedynie (albo i aż) autorską prezentacją Simo, który w konkretnych wydarzeniach z życia artysty doszukuje się raczej wdzięcznych narracyjnie motywów niż suchych faktów i rachunku prawdopodobieństwa.
Podobnie dzieje się zresztą w przypadku określania relacji Buñuela z ojcem i szczególnie z Salvadorem Dalí. Ten drugi nie pojawia się fizycznie w filmie Simo ani razu – niemal na samym początku słyszymy jedynie jego głos z offu, ustanawiający symboliczny moment poróżnienia dwóch surrealistów, po czym jego obecność zaznaczana jest sennymi marami Buñuela, sygnalizującymi zawód i niemożność pogodzenia się twórcy ze swoistą, towarzyską zdradą Dalego. I znowu – choć doskonale wiemy, że reżyser Psa andaluzyjskiego nigdy nie wybaczył malarzowi postawienia toksycznego związku z Galą nad ich artystyczną współpracę, to przedstawienie tej zadry jako swoistej traumy należy wyłącznie do sfery twórczych imaginacji.
Dzięki obraniu za cel przekazu, a nie kurczowego trzymania się wiadomych faktów, Simo odkrywa przed nami dotychczas nieznane oblicze – wydawałoby się – dobrze znanego twórcy. Można wręcz założyć, że na wzór samego Buñuela, który w Ziemi Hurdów „koloryzował” nędzną rzeczywistość lokalsów, by wzmocnić ideologiczny przekaz swojego filmu, Simo dopowiada niektóre aspekty życia reżysera, aby przedstawić legendę z całkowicie autorskiej perspektywy. To bądź co bądź odważne posunięcie poskutkowało zaś zawiązaniem pewnego specyficznego porozumienia z widzem, który znając biografię Buñuela taką, jaką zaprojektował sam zainteresowany, może uczestniczyć w jej demitologizowaniu, a nade wszystko odszyfrowywaniu. Czy odkryte w ten sposób tropy będą mu odpowiadać, czy też nie – to już zależy od subiektywnego oglądu sprawy. Ważne jest, że tę możliwość w ogóle posiadł.
Mimo takiej optyki Buñuel w labiryncie żółwi nie jest adresowany wyłącznie do widza posiadającego kompetencje do odczytywania ukrytych znaków i symboli. Z oferowanego przez Simo humoru i zagrywek narracyjnych skorzystają również odbiorcy, którzy nie śpią z Ostatnim tchnieniem pod poduszką. W tym względzie można rzecz jasna podnieść larum, iż opowiadanie o geniuszu filmów antynarracyjnych w tak klasyczny i konwencjonalny sposób jest najzwyczajniej w świecie niegodne jego legendy, ale zadośćuczynną oryginalnością jest tu już fakt, że całość nie odbywa się na kanwie filmu aktorskiego, lecz właśnie animacji.
Animacji, co do której jednak również można mieć zastrzeżenia. Jej quasirysunkowa konwencja jest poniekąd wytłumaczeniem dla braku mobilności wielu kształtów i konturów, ale w połączeniu z siermiężnym, poklatkowym montażem sprawia wrażenie budżetowości całego przedsięwzięcia. Nie jest to oczywiście zarzut wartościujący, zważywszy na fakt, że nie ma jednego właściwego języka animacji. Staje się on zresztą bezzasadny, gdy z biegiem czasu odkrywamy, że wszelkie uproszczenia i umowności roztapiają się w barwach beżu i stali. Czyli w barwach, w jakich sam Buñuel utrzymywał wszystkie swoje kolorowe produkcje.
Summa summarum Buñuel w labiryncie żółwi stanowi pozycję tyleż nostalgiczną i hołdowniczą, co rewizjonistyczną i w pewnym sensie obrazoburczą. Simo wchodzi w szranki z legendą, stawiając nie na banalne naśladownictwo, a twórczą, choć w gruncie rzeczy pustą postmodernizację. I jest w tym pewna metoda, tym bardziej, że poprzez takie, a nie inne przedstawienie ujawnia się podstawowa humanistyczna wartość wieszcząca, iż u podstaw każdego doniosłego wydarzenia znajduje się fundament o wzajemnego poszanowania i akceptacji. Truizm przeznaczony do ciągłej repetycji.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu