Wakacyjny sezon często przynosi wiele filmów rozrywkowych wątpliwej jakości, za to z dużymi budżetami. Choć tego ostatniego nie zabrakło również w Bullet Train, jakość nie zawodzi. Karkołomne sceny akcji wydają się nie kończyć, a na ekranie pojawiają kolejne gwiazdy. Scenariusz powstał na podstawie powieści Kōtarō Isaki Bullet Train. Zabójczy pociąg (org. MariaBeetle) z 2010 roku. Osadzony w Japonii thriller posłużył do stworzenia interesującego kina.
Brad Pitt wciela się w nim w rolę bardzo pechowego zabójcy, a może raczej złodzieja i przypadkowego zabójcy, Biedronki, który wsiada do ekspresowej kolei w Tokio. Jego, z pozoru proste, zadanie przejęcia walizki z pieniędzmi komplikuję się z każdą minutą. Nie tylko on bowiem wsiadł na pokład z misją. Yuichi Kimura (Andrew Koji) chce zemścić się na człowieku, który zepchnął jego syna z dachu, ale Prince (Joey King) ma dla niego inny plan. Do tej wybuchowej mieszanki dołączają jeszcze „bliźniacy” – Mandarynka (Aaron Taylor-Johnson) i Cytryna (Brian Tyree Henry). Ich celem jest dostarczenie syna Białej Śmierci i walizki z pieniędzmi z powrotem do szefa mafii. Nic jednak nie idzie tu zgodnie z planem.
Brad Pitt doskonale bawi się w roli pechowego Biedronki. Zaskakująco, jest w niej naturalny i lekki. Choć samą postać można by porównać do tych z Dżentelmenów (2019) Guya Ritchiego. Zresztą sposób prowadzenia kamery i prowadzenia akcji przypomina stylem tegoż reżysera. Nie robi tego jednak źle, a ciekawie. Nadaje to dynamiki, skąd inąd nieco długiemu filmowi. Sceny walk są mocno przerysowane, zahaczając nawet o okolice pastiszu. Te wygibasy stylistyczno-gatunkowe ogląda się z pewnym zdumieniem. Momentami bowiem możemy śledzić western w Japonii, żeby chwilę później oglądać odwołania do japońskiej mafii i istoty honoru w jej kulturze.
Ciekawa jest również mieszanka aktorska. Filmu nie skradł Brad Pitt a raczej duet Taylor-Johnson i Tyree Henry. Pierwszy poważny i oczytany, drugi z obsesją na punkcie Tomka i Przyjaciół. Muszę przyznać, że to dość niecodzienny wybór. Zwłaszcza dla płatnego mordercy. Cytryna jednak znajduję w bajce metaforę życia i relacji międzyludzkich, które pomagają mu rozeznać się w jego chaotycznej rzeczywistości. Aktorsko jednak nie wszystko jest idealne. Zawodzi nieco Joey King w roli Księcia (ang. Prince), która wydaje się mieć zbyt małą dozę szaleństwa w sobie jak na psychopatycznego złoczyńcę. Ginie też w tle Andrew Koji w roli Yuichi Kimury. Zrozpaczony ojciec szukający zemsty za los, który spotkał jego malutkiego syna. Przy tak głośnych osobowościach, jego wyciszona bezradność jest trudniejsza do zauważenia ale również bardziej dramatyczna. Zresztą zderzenie japońskiej części z tą zachodnią, to trochę jak dialog dwóch zupełnie różnych światów. Pierwszy, poważny i dystyngowany, choć brutalny, drugi dla odmiany głośny, chciwy i bez większych wartości.
Bullet Train to historia rozległa i bez większych wyjaśnień. Czasem poznajemy przeszłość bohatera i co doprowadziło go do tego momentu, a czasem jesteśmy tylko świadkiem jego krótkiej obecności na ekranie. Krótkiej, ponieważ żeby ujść z życiem, należy uciec z pociągu. Ten natomiast na każdej stacji zatrzymuję się tylko na jedną minutę. Głównym problemem jednak, jeśli chodzi o śmiertelność w pociągu, są jego pasażerowie, którzy znajdują coraz to kreatywniejsze sposoby, żeby zabić siebie nawzajem.
Sceny akcji stanowią chyba 70% filmu. Są raczej widowiskowe, czasem powolniejsze, czasem z przerwą na zakup wody. Czasem wydają się ciągnąć w nieskończoność i sprawiają, że zaczynamy się czuć niezręcznie. Mimo tego, przeważnie nie męczą. Pomaga w tym również kolorystyka i kompozycja scen, która zmienia się w zależności od wagonu, w którym przebywają bohaterowie. Istotną rolę odgrywa tu również muzyka, która podkreśla ale nie zasłania akcji.
Ekranizacja w zasadzie nie odkrywa niczego nowego. Chociaż cieszy, że Hollywood zaczyna zauważać istnienie świata poza Stanami Zjednoczonymi, to nadal brakuje tu może pójścia o krok dalej. Próby pokazania świata w nieco inny, mniej Ameryko-centryczny? Niemniej, pozostaję to kawałek dobrej rozrywki. Nie wymagający zasobu wiedzy nie do zdobycia, czy umartwiania się nad stanem świata i ludzkości. Oczywiście, ma słabe punkty – przerysowane postaci, sceny, a nawet motywacje bohaterów – ale to dodaje mu uroku i efektu komediowego, oczywiście.
Film Leitcha nie przeprasza, nie próbuję udawać czegoś, czym nie jest. Oferuję rozrywkę w czystej postaci. Nie ma w nim nadmiernych zwrotów akcji czy ogromnych zaskoczeń. Jest raczej w prosty, ale w tej prostocie kryje się jego siła. Może moja ocena jest nadmiernie entuzjastyczna, bo to jeden z pierwszych filmów, który mogłam obejrzeć w kinie od dłuższego czasu. Jednak myślę, że jest on naprawdę niezłą odskocznią od tego, co dzieje się dookoła nas i rzeczywistości, która może nie być tak cukierkowa.