Bohemian Rhapsody – recenzja filmowej biografii Queen!
Autor: Dominik Dudek
26 października 2018
Bohemian Rhapsody był dla mnie jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Ileż to już na przestrzeni lat powstało filmowych biografii znanych artystów? Któż zatem nie zasługuje bardziej na własny film niż wielka czwórka utalentowanych muzyków z Londynu? Czy jest to produkcja godna historii grupy Queen, jak i jej nieocenionego wokalisty Freddiego Mercury’ego?
Fot. mat. prasowe
Film przebył długą drogę, zanim w końcu pojawił się na ekranach. Niegdyś z projektem wiązani byli między innymi David Fincher, czy Tom Hooper, a w głównej roli wystąpić miał sam Sacha Baron Cohen. Po wielu przetasowaniach i zakulisowych dramach Bohemian Rhapsody trafił do kin. Nie jest może dziełem równie wybitnym, co tytułowy utwór legendarnego zespołu, jednak wciąż dobrym.
Po pierwszych reakcjach z zachodu byłem przygotowany na przeciętną biografię ku pamięci Freddiego. Za film przecież odpowiadają w rolach producentów żyjący jeszcze członkowie zespołu – Brian May oraz Roger Taylor, więc w kwestii tego co można było pokazać na ekranie, a czego nie, to oni mieli najwięcej do powiedzenia. Jeśli zatem zamierzacie pójść do kina z myślą o zobaczeniu ciemnej strony życia legendarnego wokalisty oraz urządzanych przez niego nieokiełznanych imprezach pełnych najwyższej jakości kokainy, nagich kelnerów oraz roznegliżowanych modelek w myśl starej maksymy sex drugs and rock and roll, to niestety rozczarujecie się.
Fot. mat. prasowe
Bohemian Rhapsody nie wyróżnia się bowiem na tle pozostałych filmów biograficznych, oferując najzwyczajniej w świecie drogę zespołu do sławy, kulisy powstawania najbardziej znanych dzieł aż do słynnego koncertu Live Aid z 1985 roku. Nie ma tu zatem nic, o czym nie wiedzieliby zagorzali fani Queen. Skłamię jednak, mówiąc, że nie oglądało mi się tego filmu przyjemnie. Rozpoczyna się przecież utworem Somebody to love, który ostatnio katuję na słuchawkach, więc jeśli liczycie na zachowanie jakiegokolwiek obiektywizmu w tej recenzji, od razu zamknijcie kartę w przeglądarce, gdyż sentyment do muzyki zespołu mi na to nie pozwala. A możliwość usłyszenia jej w IMAXie jest nie lada doświadczeniem. Tak więc przy We Will Rock You serce zaczęło mi być dużo szybciej, podczas finałowej sekwencji chciałem wraz z tłumem śpiewać We are the Champions, a Show must go on sprawiło, że na napisach końcowych uroniłem niejedną łzę.
Fot. mat. prasowe
No dobra, pozostawmy kwestię muzyki, bo ona i tak broni się sama i skupmy się na scenariuszu. Jak zapowiadał zwiastun, to właśnie Freddie jest jego centralnym punktem i to z jego perspektywy śledzimy wszystkie wydarzenia. Ucierpieli na tym niestety pozostali członkowie zespołu, ale rozumiem, że inaczej nie dało się tego wszystkiego zmieścić. Historia Queen zasługuje bowiem na co najmniej tyle filmów, co tolkienowski Hobbit. Zatem poza działalnością zespołu, możemy spojrzeć również na prywatne życie Freddiego, jednak jak już wspomniałem, w znacznie ugrzecznionej odsłonie. Zobaczycie między innymi historię związku z Mary Austin, a także romansu z Jimem Huttonem, ostatnim partnerem wokalisty. W filmie jest mowa o braniu kokainy przez Freddiego oraz jego nieuleczalnej chorobie, ale są to jedynie wzmianki. Niestety, twórcom zabrakło odrobiny odwagi i szaleństwa, która nadałaby produkcji pazura.
Fot. mat. prasowe
Miałem bardzo duże obawy, że Rami Malek nie będzie w stanie udźwignąć roli takiego kalibru. Po obejrzeniu filmu z czystym sercem mogę powiedzieć, że aktor odrobił pracę domową, idealnie odwzorowując mimikę, gesty oraz ruchy sceniczne Freddiego. Jest wręcz doskonały i za to dla niego ogromny szacuneczek ode mnie. Nie miałbym nic przeciwko nominowaniu go do którejś z prestiżowych nagród. Świetnie wypadają również odtwórcy pozostałych członków zespołu, a interakcje między nimi podczas twórczych procesów czy zakulisowych kłótni są jednymi z lepszych momentów filmu.
Fot. mat. prasowe
Bohemian Rhapsody jest ostatecznie laurką złożoną przez członków zespołu swojemu genialnemu wokaliście, wprawdzie przemilczającą i ugrzeczniającą wiele faktów, ale wciąż piękną oraz sprawnie nakręconą i zmontowaną. Spodobać się może zarówno osobom, które z Queen nie mieli za wiele do czynienia, jak i zagorzałym fanom. Potrafi najzwyczajniej w świecie sprawić, że w tej spowitej ciemnością sali kinowej, chce się śpiewać, klaskać i tupać nogą do ich najsławniejszych utworów. A chyba o to w tym filmie chodziło, czyż nie?
Zdaniem innych redaktorów:
Katarzyna Skrzynecka:
Bohemian Rhapsody pochłania emocjonalnie jak Freddie Mercury w trakcie koncertu Live Aid. Filmowa biografia Queenu to przede wszystkim znakomita muzyka, ale i fenomenalny Rami Malek jako legendarny wokalista. Brakuje jednak pewnej brutalności i ukazania imprezowej części życia Mercury’ego. Pomimo tych niedociągnięć produkcję spokojnie można uznać za udaną i oczywiście ją polecić wszystkim fanom dobrej muzyki!
Łukasz Kołakowski:
Kolega Dominik złapał się pewnie na muzykę, bo to w końcu Queen. Ze mną też łatwo to zrobić, a to że się nie udało, według mnie jest największym symbolem beznadziejności tego filmu. Queen to tak wielopłaszczyznowa historia, tyle ciekawych wątków, z których produkcja ta nie podejmuje absolutnie żadnego. Freddie jest bi, to niech sobie będzie, byleby grał. Freddie ma AIDS, to niech sobie ma, niech muzyka gra dalej. Freddie ćpa, to przecież też żaden problem, bo i czym tu się przejmować. Nieobeznani z Queen spytają po tym filmie, gdzie te wszystkie kontrowersje. Plakacie filmu, czemu głosisz że jedyną rzeczą bardziej niesamowitą od jego historii jest jego muzyka, gdy potem jej nie pokazujesz…?
Redaktor
W kinie szuka pozycji, która przebije Pulp Fiction, w telewizji - Breaking Bad oraz Rodzinę Soprano, w świecie gier - serie Bioshock oraz God of War.
Kontakt: [email protected]