Zaskakująco, bo mimo naprawdę krótkiego metrażu Blanka regularnie zdaje się stawać w miejscu w błogiej nieświadomości dalszych perypetii. Cały film ogląda się zresztą jak inscenizowaną w ogródku żywą wariację na temat znalezionej gdzieś na półce bajki dla dzieci. Posklejany z klasycznie przeprowadzonych sprzecznie kreatywnych wątków, w swojej dziwaczności jednocześnie nie daje wytchnienia i stanowi je przez cały okres trwania. Reżyser bardzo zręcznie zespala się z umysłem pięciolatka, który to z jednej strony przeskakuje linearnie po dobrze znanych ubitych w podświadomości motywach, a z drugiej, dla wzbogacenia opowieści, dorzuca całe naręcza najbardziej poplątanych nieoczywistości. I tak peryferyjna tułaczka Blanki i puchatkowa przyjaźń z niewidomym grajkiem traktowana jest z lekką pobłażliwością, a wątki sensacyjne, więzienie w klatce czy latające kury wyciągnięte są łopatą wprost z tej dawno zaginionej, małoksiążęcej (nie)dojrzałości. Problem tylko, że o ile ten mentalny eksperyment wydaje się początkowo ciekawy, w praktyce okazuje się prędko nużącą przeprawą przez bólobrzuszne sceny-słodkości i infantylne fabularne oczywistości z serii zakręconych wąsów i tajemniczych przejść. Słodka pralinka może okazać się wyzwalającym doświadczeniem na festiwalu filmowym, ale w kinowej dystrybucji jest niesatysfakcjonująca nawet dla najbardziej niewymagającego widza w humorze na coś naprawdę najbardziej niewymagającego.
Inna sprawa, że w obliczu maniakalnego pocierania o realizm magiczny w Blance zanika gdzieś ta bezpretensjonalna lekkość i uzasadnienie dla płytkich moralitetów z serii tych “życiowych”. Wpisana w rytm wyznaczany przez wskakujące do puszki jałmużniane drobne opowieść o sile przyjaźni, akceptacji i rodzinie ponad podziałami traci na całej magii, gdy reżyser niezdarnie podbudowuje dramatyzm najtańszymi sztuczkami, usprawiedliwiając się przy tym próbą oddania dziecięcej percepcji. Nagle cała karciana piramida upada; dziecięce smutne oczy zaczynają być podejrzanie telebimowe, małe błyskotliwe sukcesy stają się coraz bardziej irytujące, a bajkowe oderwanie od otaczających problemów (na całe szczęście jedynie w podejściu głównych bohaterów do owych problemów) jakoś dziwnie nieprzystające, niewiarygodne, niekomfortowe.
Wyczuwa się też siłą rzeczy reżyserskie niezrozumienie dla opisywanej przez siebie rzeczywistości. Latając z kamerą po ulicach Manili, zaglądając pod zniszczone kapliczki i wycięte nożyczkami domowe okna twórca za bardzo chce złapać połączenie z ukazywanymi przez siebie ludźmi. W konsekwencji bardziej niż Miasto Boga udaje mu się nakręcić ubogi w tendencyjny komentarz (i chwała mu za to!) odcinek specjalny programu Martyny Wojciechowskiej, wzbogacony natomiast o bajkową symbolikę i tandetnie zachodzące słońce. Zapatrzona w familijnych moralistów, Blanka tak głośno manifestująca wyzwalającą potęgę przywiązania do prostoty finalnie grzęźnie we własnych, szantażersko uroczych udziwnieniach. Cóż za ironia.