Bogactwo kontekstów rzuca się w oczy od właściwie pierwszych scen. Historia rozpędza się leniwie w sensie pokazywanej akcji, jednak kontrolę nad nią od razu przejmują bohaterowie i tona ekranowych informacji, które są o nich przekazywane. Pierwsze segmenty filmu spędzamy w domu u samego Boga. Nie tylko dlatego, że ekscentryczny lekarz Willema Dafoe ma na imię Godwin, ale głównie przez to, że jest on stwórcą nowej formy życia. Przeszczepia on mózg dziecka zmarłej kobiecie, jednocześnie przywracając większość funkcji życiowych i szansę na ponowną egzystencję. Od początku widzimy, że chodzi o kobietę absolutnie wyjątkową, Bella pozuje na taką w każdym aspekcie. Nawet gdy Godwin opowiada, skąd wzięła się akurat ona, twierdzi, że kończąc ze sobą była bardzo blisko życia. Tak też pozostaje od samego początku tego nowego.
Trailer filmu obfitował w duże słowa. Szczerze mówiąc, jeśli miałby on zachęcić niezaznajomionego w twórczości Lanthimosa widza, rzuciłby mu przed oczy patetyczną wizję. Dużo tam o wolności, doskonałości, czerpaniu z życia i wyciąganiu z niego wartości. Wszystko to w tym filmie jest, jednak nie ma się wrażenia oglądania żadnego moralitetu, a seans jest naszpikowany wieloma ścieżkami interpretacyjnymi. Wątki historii Belli są prowadzone bardzo subtelnie. Ich siłą jest to, jak wielu odbiorców może wyciągnąć z nich coś dla siebie. Na wierzch rzuca się nie tylko wymowa feministyczna, ale też wszystkie tajemnice, które kryją się za totalnie pozbawioną intelektualnych śladów po swoim pierwszym życiu bohaterką. Jest to także film o odkrywaniu siebie, swojej seksualności i o wychodzeniu z klatki. No i oczywiście o patriarchacie, może czasem zbyt nachalnie, ale wiarygodnie z uwagi na najważniejszy element.
Filmy Lanthimosa zawsze stoją aktorstwem i tutaj nie jest inaczej. Deszcz nagród i nominacji spadł na aktorki grające główne role w Faworycie, teraz powinno być podobnie. Ogromną wartością dodaną tej historii jest fakt, ile charakteru swoim postaciom dodają aktorzy. Są tu trzy przewodnie głosy męskie i jeden żeński. Willem Dafoe, Mark Ruffalo i Ramy Youssef dają ekranowi swoją charyzmę, a ich niezbyt spójne interesy konkurują w sposób bardzo emocjonujący. Mamy tu zarówno podziw, jak i nienawiść, masę sprzecznych sygnałów, a każdy z trzech aktorów będąc sam na sam z Bellą (a każdy ma taki moment) dodaje cegiełkę zarówno do charakteru jej jak i swojego. Najważniejsza jest jednak jak wiadomo Emma Stone. No i tu, oh god, jak fenomenalna jest to rola. To, co zagrała rudowłosa aktorka nie kończy się na słowie wybitna czy oscarowa. Możliwe, że właśnie oglądamy rolę absolutnie ikoniczną, tworząca kanon współczesnych kreacji. Stone doskonale wykorzystuje fakt, że zarówno w głowie, jak i ciele bohaterki na początku jest tabula rasa i głównie od niej zależy, jak ją odbierzemy. Wszystko udaje się jej oddać maksymalnie wiarygodnie. Do tego dochodzi ważny dla kina pierwiastek memiczności, z którym również można ją związać. Poza raczej poważnym tonem filmu ta rola ma, chyba największy od pląsów DiCaprio w Wilku z Wall street potencjał także na to. Choć rzadko się tym realnie emocjonuje, walka o Oscara pomiędzy Emmą Stone a Lily Gladstone będzie pojedynkiem tytanów. Obie Panie są w tym sezonie ogromny krok przed całą resztą.
Wszystko jest skąpane w iście baśniowym klimacie, który pasuje do filmu jak ulał. Bella ma okazję odwiedzić kilka europejskich stolic, każda ma swój własny styl, a jednocześnie nie gubi tego głównego, który ozdabia cały film, w dodatku uniwersalizując całą opowieść. Jednocześnie możemy ją osadzić w realiach historycznych, jak i odnieść do każdych innych, także tych współczesnych. Wizualne fajerwerki idą też w parze z tymi muzycznymi. Bardzo charakterystyczny soundtrack równie udanie maluje atmosferę scen.
Biedne istoty to projekt oparty bardziej na kontrastach niż niedopowiedzeniach. Lanthimos nie szuka tu żadnej wartości dydaktycznej, jednak siłą jego dzieła jest wielka ochota, jaką ma się na wejście w dialog z filmem. Jego wizja, nawet jeśli jednoznacznie mniej ostra niż taki Kieł, jest seansem oferującym tak wiele kinowego dobra, że trudno jest dziwić się, że odpowiada znakomitej większość swoich konsumentów. Często w opiniach, zarówno tych weneckich jak i późniejszych pojawia się stwierdzenie, że jest to trochę Barbie arthouse’u. Sami musicie stwierdzić, czy to dla Waszego gustu dobrze.