Przy okazji Białego, białego dnia islandzki twórca wydaje się jednak zmienić artystyczny sweter. Najnowszy obraz tonalnie bardzo przecież odbiega od zamkniętych w kontemplacyjnym wyciszeniu Braci. Palmason, mimo momentów zadumanego spowolnienia, przedstawia tu rzeczywistość jak najbardziej przystępną, zachowaną w tempie europejskiej naturalności. Ingimundur, zmęczony niedawną stratą protagonista, odbudowuje dom. Mozolnie płynąca rzeczywistość wyznaczona jest rytmem nadchodzących zmian i poprawek. Tak niezachwianym zamkniętą w sobie emocjonalnością porządkiem zakołysze dopiero świadomość zdrady ze strony zmarłej małżonki, tworząc z bohatera mieszającego się w ukrywanych bodźcach ślepca, na przemian burzącego i układającego na nowo egzystencjalne wartości.
Do tak przedstawionej psychologii Palmason zabiera się jednak nad wyraz dojrzale, prowadząc swojego bohatera przez sprzeczności wolną, konsekwentną ścieżką. Ingimundur z bohatera w żałobie przemienia się w zbierającego doświadczenia podróżnika, słuchającego ugłaskiwanych stanowisk i rad jedynie dla pustego aktu. Jego kotłujące się, nawarstwiające frustracje wypalają z czasem krótkimi seriami, przełamując nie tylko tonalny schemat, ale również psychiczny nakaz życia w emocjonalnym ukryciu, uwarunkowany zarówno osobistym zacięciem, jak i społecznym milczącym naciskiem. Determinanty geograficzne nie są tu przecież bez znaczenia, eksplorowane już w Zimowych braciach odmęty północno-europejskiego indywidualizmu przekładają się na Biały, biały dzień w sposób wyraźnie organiczny, bliźniaczy. Otoczenie śnieżnych zawieruch podkreśla klimat międzyludzkiej izolacji, w której brak miejsca na odsercową pogawędkę, a co dopiero na szczerą manifestację szczerości. Zastygłe ludzkie zmarzliny pozostają względem siebie w oschłej uprzejmości, skupione jedynie na zezwierzęcającym impulsie: “żyć dalej”.
Problem zaczyna się, gdy dalej żyć się nie da, bo prostej drogi wyraźnie nie widać. W nagłym obłąkanym wybuchu Ingimundura Palmason wyraża w końcu społeczne diagnozy, miejsce na tak długo kotłującą potrzebę celu, że aż zmuszoną do wyłamania międzyludzkich barier i ograniczeń. W opętańczym sprzeciwie wobec norm reżyser kumuluje niewyobrażalną krzywdę, z jednej strony tak namacalną przez ogrom dowodów, z drugiej niezdolną do konfrontacji, zrozumienia i zrewidowania. Ta elementarna sprzeczność wyraża się w nieustannych wybuchach agresji, desperacko próbującej znaleźć powody, przepełnionej zablokowanymi drogami do ukojenia i drętwotą grzebania we własnym śniegu. I choć na tym etapie ton Białego, białego dnia zmierza już ku wyniszczającej depresji, Palmasonowi udaje się zdobyć miejsce na humor absurdu rodem z Roya Anderssona czy Akiego Kaurismakiego.
Jedynym ratunkiem staje się dla protagonisty jego wnuczka – istota czysta od społecznych osądów, bezbronna, a przy tym łącząca z minionym światem spokojnego szczęścia przed świadomością zdrady. Ze światem wspomnień. To właśnie one stają się dla Ingimundura powolnym wybawieniem, lekko połyskującym światełkiem w emocjonalnej nawałnicy. Wyciszona podróż ku jasnemu punkcikowi w akompaniamencie ostatnich już krzyków złości stanie się drogą do mitycznego katharsis. Tam czeka ukojenie. Ludzie to w końcu jedynie zbiór podświadomie dobieranych wspomnień, materializujących się w możliwych do uchwycenia powłokach. Pięknych? Odrzucających? To już jedynie kwestia optyki.