Rozszerza to do określenia zabrania się za tego typu koncepcję w Yesterday bardzo dobre słowo. Lost nigdy do tego motywu bowiem nie wracało, a wspomniana scena była tylko krótkim charakterologicznym comic reliefem, który już ani razu się w tym serialu nie pojawił. Teraz niby wątek stanowi kościec filmu, jego główny punkt narracyjny. Temat jednak brany jest podobnie powierzchownie, z zastrzeżeniem, że muzyka Beatlesów wielka i najlepsza jest i już. Idąc za rękę z tym hasłem opowiada przyjemną i wypełnioną klasycznym, dobrym brytyjskim humorem, komedię romantyczną. Czy to wada? Trochę tak, ale to, że film nie jest tym, czego się spodziewałem, nie znaczy, że jest słaby. Wręcz przeciwnie, jest bezpiecznie dobry. A patrząc na to, że jest połowa lipca, to na ten okres wręcz idealny.
Można mieć małe zastrzeżenia do tego, jak film pozbywanie się Beatlesów wprowadza. Mógłby to zrobić bardziej subtelnie. Tutaj wyłącza się światło, Jack ląduje wtedy na masce autobusu, a gdy wraca (światło, nie Jack), już ich nie ma, tak zwyczajnie. A to, że ich nie ma, można zaobserwować już w pierwszych zdaniach. Tak samo szybko nasz bohater wpada, że czas na fejm, bo jako że wcześniej był przegrywem, a teraz tylko on zna Beatlesów (wiecie, tylko on, co stwierdził po spytaniu 5 osób i użyciu Google’a), a przecież to najlepsza muzyka świata. Danny Boyle to najwyraźniej wie, dlatego nie bawi się w półśrodki. Jacka Malika nazwą w tym filmie kilkunastokrotnie najlepszym artystą wszechczasów.
Jeśli więc idziecie na Yesterday myśląć, że dostaniemy tu rozszerzenie tego pomysłu czy nawet jakąś tyradę na temat nieśmiertelności tego typu klasyków muzyki, to porzućcie wszelką nadzieję. To nie jest film o tym. To prosta historia miłosna, w któryej pewien przegryw musi urosnąć do uczucia. Napisał ją Richard Curtis, którego pisania prostych historii miłosnych uczyć nie trzeba, dlatego i teraz wywiązał się ze swojego zadania na piątkę. Film jest opowiedziany lekko, z humorem i wdziękiem, przepełniając nasze oczy w te letnie gorące dni słodkością. Trudno go nie lubić, nawet jeśli oczekiwało się tu czegoś więcej.
Wspomniany humor jest tu największą zaletą. Jest pełen trafionej ironii, ciętych ripost czy zmieniania w zabawny sposób historii. Nawet jeśli żart działa tylko i wyłącznie bez kontekstu (bo naprawdę, jakie powiązanie ma Hey Dude z dalszym tekstem jednego z największych arcydzieł czwórki z Liverpoolu?), to w momencie oglądania działa i pozwala się głośno zaśmiać. Jako komedia romantyczna dostajemy naprawdę dobry film, będący kilka półek wyżej od tego, co regularnie potrafią nam zaserwować polscy filmowcy. Produkcję, która zwyczajnie trzyma wysoki od lat poziom tego typu filmów z Wysp Brytyjskich.
Widać, że wszyscy na planie tej produkcji dobrze się bawili i mogę postawić tezę, że z dużym prawdopodobieństwem, jeśli to akurat ją wybierzecie na wieczór, dobrze bawić będziecie się również i wy. To nie jest film, który oddaje hołd wielkim muzykom mdłą laurką, jak Bohemian rhapsody, a taki który wykorzystuje jej nieśmiertelność do opowiedzenia o czymś innym. Czymś uniwersalnym i czymś, co legendy z Liverpoolu zawierały w swoich tekstach. Tekstach, które były przecież równie proste jak ten film.
ja jestem rozczarowana. bo tak naprawdę to historia miłosna z banalną fabułą, gdzie Beatlesi są tłem. przecież nie chodzi tu o nich, lecz o bohatera, który ich używa. kilka dobrych tekstów, przepiękne spotkanie z J.L. – to tyle z mocnych stron w mej skromnej opinii. niemniej zachęcam, by mieć własną 🙂
pozdrawiam wszystkich fanów!