Nie ma co owijać w bawełnę. Tak, Bartkowiak to film fatalny, chociaż zaczyna się nawet przyzwoicie. Oczywiście, w pierwszych minutach pojawia się kilka niepokojących sygnałów, takich jak sztywne dialogi, pomysł z podstawianiem wody na poważnej imprezie sportowej, ale nie zwiastowały one z jak zbyt częstymi chwilami koszmarną rzeczą ostatecznie będziemy mieli do czynienia. Scena otwierająca produkcję Netflixa to prawie dwurundowy pojedynek MMA, nawet całkiem emocjonujący, sprawnie nakręcony i zmontowany. Już w tym miejscu zaznaczę, że sekwencje walk to zdecydowanie najmocniejszy punkt Bartkowiaka. Ich realizm na pewno nie stanowił dla twórców pryncypium, bo wyżej w hierarchii stawiana jest tu dynamika i efektowność. Nie jest to też w tym przypadku minusem, gdyż postarano się odwzorować różne techniki widziane u zawodników w oktagonie. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że są tu najlepsze sceny walk sportowych w polskim kinie ostatnich lat, lecz należy mieć na uwadze, że Bartkowiak wielkiej konkurencji w tej kategorii nie miał. Przebicie efekciarskich scenek slow-motion rodem z reklam KSW w Underdogu, kadrowania, które więcej ukrywa niż pokazuje w Fighterze czy Serca do walki, a więc dramatu sportowego, z którego w pamięć nie zapadła mi żadna scena walki, co też o czymś świadczy, nie było wielkim wyzwaniem. Ważna adnotacja, nie wszystkie bijatyki z produkcji zasługują na pochwałę, tylko głównie te, w których pojawia się Józef Pawłowski i Damian Majewski, bo na pozostałe barowe mordobicia łaskawie zarzucę zasłonę milczenia. Ale na pewno pod względem realizacji scen walki twórcy wstydzić się nie muszą. Niestety film trwa 90 minut, a wraz z końcem części sportowej i rozwojem części gangsterskiej, w której to tytułowy bohater odkrywa prawdę o śmierci brata oraz buntuje się przeciw mafijnej niesprawiedliwości, postępuje powolny upadek produkcji.
Bo cała reszta, jak rzeknie w pewnym momencie jeden z ekranowych karków, to masterclass, tylko że z fatalnej reżyserii, zagubienia i zakłopotania aktorów na planie oraz wymyślania coraz to bardziej żenujących scen i gorszych dialogów. Przez chwilę zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie jest to przypadkiem jakaś wymyślna forma parodii i perwersyjny hołd dla kręconych w Rumunii i Bułgarii kopanin kina klasy B z przebrzmiałymi hollywoodzkimi gwiazdami, których późniejsze ceny zakupu płytki bywają mniejsze od kosztów wysyłki, ale szybko wybiłem sobie ten pomysł z głowy, bo nie ma tu żadnych argumentów za tym, by mieć ten film za coś innego niż zwykły szrot. Uratować całość mogłoby pojawienie się nutki ironii, mrugania okiem do widza. Niestety wybrana została inna droga, w której Bartkowiak jest w pełni poważnym kinem aż do tego stopnia, że w pewnym momencie twórcy zgłaszają nawet akces do kina zaangażowanego społecznie, gdy pojawia się wątek inspirowany rodzimymi aferami dewelopersko-reprywatyzacyjnymi, transformacją ustrojową czy machinacjami polityczno-mafijnymi.
Przyczyn takiego stanu rzeczy trzeba szukać głównie w kiepskiej reżyserii. Daniel Markowicz ma już na koncie współreżyserię kiepskiego filmu akcji Diablo. Wyścig o wszystko, ale tam zgodnie z informacjami przekazywanym mediom nadzorował jedynie nagrywanie scen wyścigów. Markowicz to zresztą twórca opisywany jako reżyser reklamowy i supervisor efektów specjalnych. I tak jak z drugiego fachu w Bartkowiaku nie musiał korzystać, tak po całości widać, że autor przychodzi ze świata reklamy, bo wie jak stworzyć ładne pocztówkowe ujęcie, scenę na dachu z ładnymi samochodami, jak sfilmować klub nocny. Niestety schody zaczynają się, gdy trzeba porzucić rzeczy martwe, a zająć się ludźmi, czyli ciekawie ustawić aktorów, pobudzić ich do interesującego prowadzenia dialogów i prowadzenia akcji. Oczywiście, pomocą nie służy mu też prosty i pełen klisz scenariusz z linearną fabułą, po którym można odnieść wrażenie, że polscy filmowcy zajmują się recyklingiem jednego scenopisarskiego bryka o historii upadłego sportowca zaszywającego się w leśnej głuszy i mającego problemy z gangsterami. Pal licho schematy, to można przeboleć, jeśli mamy ciekawe postaci czy wciągającą akcję. Niestety debiutant Daniel Bernardi, autor scenariusza, nie ma pomysłu ani na dobre dialogi, ani na intrygujących bohaterów, ani na komediowe akcenty (kuriozalny Rafał Zawierucha jako gangsta-raper), a do tego jest najwyraźniej wielkim fanem kliszy zwanej ratunkiem w ostatniej chwili, która to w ostatnim akcie eksploatowana jest równie mocno co dzieci w fabrykach i kopalniach krajów trzeciego świata.
Ostatnią deską ratunku dla filmu mogliby być aktorzy i aktorki z obsady. Mamy tu w końcu ciekawą mieszankę artystów uznanych (Frycz, Stenka, Chabior, Topa), młodych, zdolnych (Pawłowski, Domalik), solidnych (Zawierucha, Pawlicki, Bobrowski) czy naturszczyków (Majewski). Niestety tych pierwszych sprowadzono do krótkich rólek, w których mają do odtworzenia wyłącznie czegoś ze swojego repertuaru Greatest Hits (żałoba, Dario, dwulicowy typ), a Pawłowski, na którego barkach stoi film, męczy się tworząc dosyć schizofreniczną postać Bartkowiaka, który to raz jest samcem alfa, ekranowym przedłużeniem piosenki King Bruce Lee Karate Mistrz, a raz zagubionym, pozbawionym śmiałości chłopcem z sąsiedztwa. Na osobne zdanie zasługuje też Bartłomiej Topa wcielający się w ostatecznego bossa, mafiozę erudytę z mizoantopicznym zacięciem, który to dosyć absurdalną postać spreparowaną pod szarże spod znaku Nicolasa Cage’a najwyraźniej musiał zagrać z pełną powagą.
Niestety Bartkowiak to kolejna produkcja z 2021 roku, którą można ocenić wyłącznie negatywnie. Film Markowicza to kolejny nieudany polski film o sportowcach i gangsterach oraz ciąg dalszy kiepskiej passy rodzimych filmowych produkcji Netflix Original.
fot. Netflix