Zawsze miałem problem już z pierwszymi dwoma częściami, które obrosły kultem u schyłku poprzedniego ustroju. Dla mnie zawsze już pierwszy Kogel Mogel to był film, który nie dość, że trąci myszką, to jeszcze nie filtruje jakimś krzywym zwierciadłem jednoznacznego romantyzowania toksycznych postaw. Filmy Romana Załuskiego pokazywały nam na ekranie poradnik, jak zabrać młodej dziewczynie wszystkie życiowe plany i jeszcze sprzedać to w sposób taki, żeby udawało romantyczne. Może z tego wychodziła również konkluzja, że ten Miszmasz, czyli część trzecia, to wcale nie był taki zły. Jasne, głupi, niewątpliwie z żenującym żartem, ale w gruncie chyba nieszkodliwy. Za piątym razem, myślę już nieco inaczej. To wszystko pomimo faktu, że Baby boom to film lepszy od katastrofalnej czwórki.
Z jakim poziomem kinowej metafory mamy tu do czynienia zobaczymy już w pierwszej scenie. Kamera jest bowiem rzucona na lecącego nad Warszawą bociana. Ptak ten, który przecież według opowieści dla dzieci właśnie je przynosi, robi zrzut swoich odchodów na Marcina Zawadę. Wiecie, Baby Boom, czas więc wyciągnąć notesiki, bo proponuje zabawę. Co prawda nie do kina, a bardziej na jakieś drinking game na spotkanie ze znajomymi, gdy film już z braku laku trafi na Netflix czy inne Prime Video. Spróbujcie wtedy usiąść, wszyscy którzy go nie widzieli i odgadnąć, w jakiej sytuacji skończą seans główni bohaterowie oraz co w trakcie będzie się z nimi działo. Jeśli kolejka będzie pita przy każdym trafieniu, potrzeba Wam będzie naprawdę dużo alkoholu. Tak jak jednak wspomniałem, jako że picie w kinie jest bez sensu, nie polecam tego na seansach obecnie. Nawet gdybym pominął fakt, że oczywiście pod żadnym pozorem nie polecam seansów.
Ilona Łepkowska opuściła pokład przed kolejną częścią i już nie pisze tej historii. Wraz z reżyserką czwórki i piątki pracowała niedawno nad świątecznym Uwierz w Mikołaja natomiast, idąc za hasłem reklamowym, komedię taką jak dawniej zostawiła innym. Naprawdę widać, że choć talentu w tych scenarzystach niewiele, to się niewątpliwie starają. Są tu wątki, które mogłyby pozować na udane i niosące za sobą jakiś, momentami nawet sensowny morał. Wszystko jednak jest tak maksymalnie płytkie, że nie działa. Scenariusz bowiem olewa właściwie wszystkich bohaterów. Agnieszka Wolańska zaraz po obronionym doktoracie zachodzi w ciążę, po czym pojawia się, w tym skądinąd krótkim filmie, od święta. Marcinowi przeszkadza, że dziecko płacze, więc też znika, a Kasia Zawada ma chyba jeszcze gorzej niż w starych częściach. Tam nikogo nie obchodziły jej plany i marzenia, tu jesteśmy na etapie takim, że nikogo obchodzi cokolwiek z nią związanego.
Pałeczkę ważności próbują przejąć Piotruś i jego żona Marlena. To duże dziecko Macieja Zakościelnego odnajduje w sobie instynkt ojcowski, z czego film próbuje zrobić swój główny wątek i paliwo do dalszego opowiadania. Jako że jego żona Marlena jest już na świecie ponad pół stulecia, na własne nie może liczyć. Na scenę wkracza więc pomysł surogatki i wszystkie żarty z nim związane. Pisane są z błyskotliwością wujka z wesela. Cała postać Piotrusia jest budowana na tak oczywistych kontrastach, że zupełnie niewiarygodna. Ile by nie rzucił nawiązań do Arystotelesa, dalej pozostaje nieśmieszny.
Nie ma miejsca w tym filmie dla bohaterów głównych, ale jeszcze gorzej jest z tłem. Trzeci raz nie znaleziono choćby krzty powodu dla istnienia w tym uniwersum postaci Joanny Jarmołowicz i jej partnerki życiowej. Podobnie z Marianem Opanią, którego zawsze dobrze widzieć w zdrowiu i dobrej formie, gorzej jednak w takich rolach. Lepiej, żeby na epizody wracał tak, jak miało to miejsce w niedawnym Horror story Adriana Apanela.
Poczucia cringe’u, żenady i przewidywalności przewijają się przez cały film, znakomicie się uzupełniając i tworząc pełny obraz nędzy i rozpaczy. Choć pewnie znowu uda się to sprzedać sporej liczbie widzów, nadszedł chyba moment, aby ostentacyjnie powiedzieć stop i nie dać, póki ma się jeszcze jakikolwiek sentyment do pierwszych dwóch części, tak łatwo trzepać kolejnych pieniędzy na półproduktach. Najgorsze jest jednak to, co płynie już z samego tytułu. Baby boom wrzuca do żyć bohaterów tyle potomstwa, że można z tego zbudować całe kinowe uniwersum. Choć nasz naród trawi od dłuższego czasu kryzys demograficzny wolałbym, żeby akurat to się specjalnie nie rozmnażało.