Avengers: Koniec gry – recenzja największego filmu Marvela!
Autor: Łukasz Kołakowski 24 kwietnia 2019
Wyobraźcie sobie bycie olimpijczykiem w podnoszeniu ciężarów. Pomost, mnóstwo ludzi na ciebie patrzących i jedno jedyne zadanie. Podnieść piekielnie ciężką sztangę, która na tym pomoście się znajduje. Dajesz radę, bierzesz cięższą i tak do wyczerpania zasobów. Właśnie takimi czterema sztangami uraczyli braci Russo włodarze MCU. Każda kolejna była większa i każdej kolejnej dawali radę za pierwszy podejściem. Na najnowszej wisi tak ze dwa i pół miliarda dolarów, oczekiwania rozbudzone Wojną bez granic i mocarny, 3-godzinny metraż. Nie trzymając Was już jednak dłużej w niepewności, to podejście również jest na wskroś udane. I należy się za nie złoty medal.
Starzejemy się z tym MCU. Procentowo zabiera nam coraz większy czas życia, a razem z nami starzeją się jego bohaterowie. Każdy przebywa drogę, u progu której znajduje się w Końcu Gry. Przez ten czas Tony Stark zmienił się z gościa, który spokojnie mógłby przybić piątkę z Quebonafide i razem z nim zarapować Jak jesteś astronautą pozdrów nasze ego tam w najbardziej opiekuńczego z Avengers. Thor z przygłupa z młotem w odpowiedzialnego wodza. Właściwie można powiedzieć to o każdym, kto przewija się przez film, jednak miejsca mogłoby nie starczyć. Przechodząc do sedna, bracia Russo dają bohaterom czas na krótkie rozliczenie się z własnymi demonami i tym, czym bawili nas od startu uniwersum. Co najważniejsze, nie tylko w walce.
Fot. Materiały prasowe
Pstryknięcie Thanosa już przeszło do historii popkultury i dało nieograniczone pole do snucia fanowskich teorii. Osobiście średnio lubię się bawić w takie zabawy, jednak muszę przyznać, że niektórzy ze znawców i sympatyków snuli domysły naprawdę sensowne i oryginalne. Tym, co w trakcie seansu zaskoczyło mnie jednak najbardziej, były nie same ekranowe rozstrzygnięcia, a struktura tego filmu. Wojna bez granic, jak pierwsze słowo podtytułu wskazywało, był filmem o bitwie. Doniosłym, ważnym wydarzeniem dla MCU, odpowiednikiem wielkiego komiksowego eventu. Koniec gry pod tym względem bliżej ma do Wojny bohaterów. Ma swoją strukturę, wyraźnie wydzielone trzy akty i dobre zarządzanie ekranowym czasem. Czyni to jego oglądanie doświadczeniem przyjemniejszym od tego, co przeżywaliśmy rok wcześniej. Scenariusz zdecydowanie daje radę dźwignąć największą stawkę, jaką widziało do tej pory MCU. A to, jak bardzo kameralny potrafi być to film, pozwala w wielu momentach dać upust emocjom. Tych drzemiących zarówno w widzach, jak i bohaterach.
Nie brakuje zabaw czasem, do których również film potrafi podejść z należytą oryginalnością. W tym wypadku z niektórych dzieł, które wykorzystywały ten motyw, film czerpie, inne wyśmiewa, jednak podchodzi do tematu z własnym sznytem. Dalsze zagłębianie się w to mogłoby najeżyć ten tekst spoilerami, dlatego też dopowiem tylko, że całe te zawiłości w pewnym momencie będzie próbował Wam wyjaśnić Bruce Banner. Jednak on też nie da rady.
fot. kadr ze zwiastuna Avengers: Endgame
Ponad trzy godziny jak na blockbustera to bardzo dużo, jednak podczas seansu był moment, w którym może wkraść się poczucie, że zaraz ktoś tu da gaz do dechy, bo bardzo dużo jest jeszcze do powiedzenia. Wtedy jednak zaczynają się dziać rzeczy, które czynią ten seans wartym czekania ponad dekadę. W pewnym momencie miałem wrażenie, że film ten nie skończy się chyba nigdy. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało.
Zachwyconym można być również tym, jak Koniec gry wykorzystuje herosów, których w poprzedniej części pominął. Tutaj jednak daje im role, które jak najbardziej wynagradzają te absencje i robią dobrze całemu filmowi. Taka Kapitan Marvel, o której mówiono po słabiutkim solowym filmie chyba najwięcej, niech będzie najlepszym przykładem. Brie Larson już tam była znakomita, jednak za to, jak wykorzystano ją w nowej części Avengers, szacunek należy się ogromny. Nie ma pół niepotrzebnego kadru, nie zawłaszcza nic dla siebie, jest idealnie. O reszcie trudno gadać, bo trzeba byłoby zdradzić ważną tajemnicę. Jeśli ktoś idzie na film ze szczególną sympatią do któregokolwiek z herosów, raczej nie wyjdzie niezadowolony. Trzeba jednak wspomnieć o małym ale…
Bo tak jak Wojna bez granic potrafiła działać jako pozycja dla zapoznających się z MCU laików, Koniec gry jest już filmem, który bez podbudowy poprzednimi może się stać wysoce niezrozumiały. Dotyczy to nie tylko pobieżnego rozejrzenia się po uniwersum, bo są tu sekwencje, w których zrozumieniu w dużej mierze przeszkodzi nieznajomość Ant-Mana i Osy czy drugiego Thora. Jasne, pędzącej do kin lawiny to w żadnej mierze nie powstrzyma, ale myślę, że jednak warto przed seansem mieć ten fakt na uwadze. Oprócz tego w scenariuszu potrafi zazgrzytać kilka naciągnięć, które wydają się być umieszczone tylko po to, żeby popchnąć historię w tą konkretną, nie do końca sensowną stronę. To jednak na pewno zanalizują chłopaki, kiedy będzie można już o filmie rozmawiać z widzami, mówiąc trochę więcej. Bo na pewno nie są to ostatnie słowa o nim opublikowane na naszych łamach. Tak się zwyczajnie w tym przypadku nie da.
Koniec gry po raz kolejny potwierdza, że bracia Russo to diament, którego upolowanie jest jednym z największych sukcesów ludzi odpowiedzialnych za MCU. Ludzie na filmach Marvela wychowani będą ich w przyszłości wspominać, tak jak to my dziś wspominamy takiego Spielberga czy Zemeckisa. Nowi Avengers to film marzenie, dla każdego fana, ze wszech miar zasługujący, żeby to wielkie przedsięwzięcie zamykać. Film, o którym będziemy rozmawiać, czytać i pisać przez najbliższy okres wszędzie. A przecież o to chyba w tej całej popkulturze chodzi.
Loading ...
Zdaniem innych redaktorów:
Agata Włodarczyk:
Nie da się ukryć, że twórcom bardzo zależało na tym, aby Avengers:Endgame zachwyciło, wstrząsnęło i popłakało fanów MCU. Trochę się obawiałam tego, jak w praniu wyjdzie część, na którą nie dość, że wszyscy czekali, to jeszcze cały czas „podkręcano” oczekiwania wobec niej. W takich sytuacji bardzo łatwo wyjść z kina zawiedzionym – wszystko przecież kwestia tego, jak wysoko zawieszono poprzeczkę. Ostatecznie film połączył dość zręcznie wszystkie dotychczasowe wątki, kilka kwestii ignorując, być może rozmyślnie, a także próbował pokazać, jak wygląda świat po spełnieniu planu Thanosa. Trochę szkoda, że „krajobraz po” mocno przesadzono, niezależnie jednak miło, gdy blockbustery pamiętają o emocjach nie tylko własnych bohaterów. Podobnie przykre pozostaje, jak po macoszemu potraktowano wiele z postaci (co wynikało wprost z tego, że było ich za dużo na planie) oraz zapomniano bądź pominięto, co działo się z nimi w solowych filmach (Thor!).
Finałowa bitwa była należycie wielka, epicka i budząca wątpliwość, że „może jednak się nie uda?”, a finał należycie wzruszający, choć to, z kim przyjdzie nam się pożegnać, dość jednak przewidywalne.
Dawid Wajda:
Wielkie widowisko. Olbrzymia frajda dla zmysłów. Nowa jakość kina superbohaterskiego. Ten cudowny i fantastyczny świat potrafił wywołać jednocześnie śmiech, płacz, żal czy nawet olbrzymią złość. Piękne zwieńczenie pewnej epoki filmowej. To pewnego rodzaju koniec, również dla wielu fanów, ponieważ dalsze losy już nigdy nie będą takie same. Tak na prawdę, to dopiero po seansie Avengers:Endgame zrozumiesz jak bardzo byłeś przywiązany do swojej postaci ze stemplem Marvel. Brawa dla twórców, którzy cegiełka po cegiełce od 11 lat, do bólu konsekwentnie budowali świat, którym się wzruszamy i emocjonujemy. Chris Evans/Steve Rogers/Kapitan Ameryka for ever.
Dagmara Trembicka:
Endgameto doskonałe widowisko – emocjonalne i emocjonujące, pełne zwrotów akcji i świetnie wyreżyserowane, w którym znajdziemy może kilka potknięć i nielogiczności.
Zakończenie historii bohaterów MCU i Thanosa zdecydowanie zadowoli wiernych fanów uniwersum, ale też ci, który oglądają je od przypadku do przypadku powinni wyjść z kina usatysfakcjonowani. Postaci pokazują nowe oblicza – czy to Kapitan Ameryka, czy Ant-Man, czy Czarna Wdowa i Hawkeye czy – oczywiście – Thor. Szkoda, że nie wszystkim można było poświęcić tyle samo czasu antenowego, jednak nadal nikt nie zostaje pominięty, za co brawa dla twórców. To superbohaterski blockbuster najwyższej wody.
Scenarzyści podpinali większość wątków, pozostawiając przestrzeń dla kilku kolejnych filmów o poszczególnych bohaterach. Reżyserzy – bracia Russo – sięgnęli po fragmenty poprzednich filmów, motywy muzyczne, gagi i bohaterów, tworząc barwną, interesującą mozaikę. Mignął nawet Stan Lee, którego cameo udało się nagrać nieomal w ostatniej chwili przed śmiercią. Ogółem – jest bardzo dobrze, aż chce się iść ponownie.
Katarzyna Skrzynecka:
Wyjątkowa podróż w czasie i zabawa motywami z poprzednich części uniwersum to główne atuty nowego filmu braci Russo. Akcji nieznane jest słowo schemat, a już od początku jesteśmy rzuceni w wir niesamowitych emocji. 3 godziny filmu mijają niezwykle szybko… Zaczęło się od trzęsienia ziemi, a później już było coraz bardziej epicko. Dziękuję za ponowne, wręcz sentymentalne spotkanie wszystkich bohaterów, które jest pieknym zwieńczeniem fenomenalnego uniwersum.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.