Choć w pierwszym akapicie wymieniłem produkcje, które premierowały dwunastego miesiąca roku, to nowy film Camerona kojarzy mi się, mimo zasadniczych różnic narracyjnych, raczej z ostatnimi wyczynami Christophera Nolana. Nie wiem, czy któryś i czy w ogóle, powinien się na to porównanie obrazić, jednak widzę wspólny mianownik. Są nim wszystkie wypowiedzi, doszukujące się zarówno w Istocie Wody, jak i takim Tenecie czy Interstellar czegoś więcej niż wielkiego blockbustera. Nie da się nie usłyszeć, że dzieło, nad którym reżyser Titanica pracował 13 lat, poszerzy kolejne granice kina i wyznaczy nowe standardy. Tak jak w przypadku pierwszej części nie jest to tylko czcza gadka promocyjna, a oczekiwanie jakiegoś zbawiciela. Czego by nie odbierać filmowi z 2009, to jednak wyśrubował rekord box office’owy na ponad dekadę, a reżyserowi z Kanady pozwolił z jeszcze większą pewnością mówić o sobie jako o królu kinowego świata. Sequel będzie miał trudniej. On już bowiem, na żadnej płaszczyźnie nie będzie podobnym wyczynem. Pozostanie tylko blockbusterem.
Cameron dba o widzów, którym przez 13 lat nieobecności rasy Na’vi z planety Pandora nieco zapomniało się, o co w ogóle w tym całym Avatarze chodziło. Początek swojego filmu wykorzystuje bowiem, żeby zrobić szybkie przypomnienie i rozeznać widzów w sytuacji. W dość długiej opowieści, w której za narratora robi główny bohater, Jake Sully, możemy sobie odtworzyć efekty pierwszej historii i nieco rozeznać się w nowej sytuacji. Wiemy, że nasz buntownik stworzył w nowym środowisku szczęśliwą rodzinę, dorobił się potomstwa i stara się im wpajać swoje zasady. Ludziom jednak zalazł za skórę na tyle, że wrócą na pewno, a gdy już to zrobią, to właśnie on będzie ich największym problemem. Następnie mamy skok o rok i ich kolejne zbrodnicze plany zaczynają się materializować.
Tym, co mogę wskazać jako największy mankament tego filmu, jest fakt, że przez 13 lat jego powstawania, nie wymyślono dla tej historii nic, co miałoby znamiona jakiegokolwiek zaskoczenia widza. Cała fabuła nie jest zbyt odkrywcza, opiera się na prostych tropach i braku oryginalnych rozwiązań. Po takim czasie mogliśmy mieć nadzieję na coś więcej, niż kolejne próby kolonizacyjne, polowanie na tego, który przeszkodził poprzednio czy nową rasę, u której będzie musiał się skryć. Po głównych zarzutach formowanych wobec jedynki i wtórności jej fabuły oraz z uwagi na czas, jaki dzieli ją od sequela, właśnie tego mogły dotyczyć główne oczekiwania. I tutaj chyba w największym stopniu zostały niespełnione.
Avatar to powinien być blockbuster półki premium w aspekcie wizualnym i tu dowozi, choć również pozostawia kilka momentów wątpliwości. Pandora to największy atut tej serii, co w sequelu widać równie dobrze, co poprzednio. Krajobrazy są przepiękne, projekty stworów zamieszkujących planetę również, a i nowo poznani mieszkańcy, dzięki którym film zyskał ten podtytuł Istota wody, żyją w bardzo intrygującej krainie. Nie ma co w ogóle porównywać jej designu do tego, co zaoferowała nam ostatnio, przedstawiając swą podwodną rasę nowa Czarna pantera, bo to zupełnie inna liga, inna galaktyka. To ten blockbuster, który pokazuje, że wizualne fajerwerki są jeszcze możliwe, a ogromne pieniądze można wrzucić w coś, co będzie wyglądać. Jedyna łyżeczka dziegciu dotyczy jednak tego, że wszystko to wydaje się zbyt sterylne. Pieczołowitość komputerowych efektów sprawia czasem wrażenie oglądania czegoś, co bardziej od obrazu pochodzącego z kamery przywodzi na myśl animację czy grę komputerową. Wrażenie pogłębia HFR. Film będzie można obejrzeć bez tego efektu, co polecam mieć na uwadze. Nie każdemu bowiem, tego typu percepcyjny zabieg pomaga w odbiorze.
Od kilku lat obserwujemy wzrost średniego metrażu największych kinowych hitów, jednak Istota wody wyróżnia się również na tym tle. Film trwa 3 godziny i 13 minut, co czyni go dłuższym nawet od Avengers: Koniec gry i nieosiągalnym dla żadnego innego wydanego w ostatnich latach blockbustera. Choć czas trwania wydaje się uzasadniony, wątków i kontekstów jest bowiem mnóstwo, to czasem zapełnia się na tyle dużą ilością efekciarskiej akcji, że potrafi przytłoczyć. W związku z powyższym z tego seansu naprawdę można wyjść zmęczonym. Bynajmniej nie pojawiającymi się wątkami proekologicznymi, rodzinnymi czy wojennymi. Te bowiem, jak już wcześniej wspomniałem, nie są wtłoczone w zbyt interesującą historię.
Najlepiej są jednak wygrane relacje rodzinne. To, co robi Jake Sully z Neytiri oraz dziećmi – Neteyam, Lo’akiem, Tukiem i Kiri, jak wygląda dynamika ich relacji, to jedna z niewielu rzeczy, które w tym seansie można ocenić jednoznacznie pozytywnie. Więzy rodzinne się rozwijają, dalej stojąc w ciekawej kontrze zarówno do reszty przedstawionych rodzin, jak i pojedynczych postaci, dając drogę do przebycia każdemu z członków. To, jak relacja głównych bohaterów się wyróżnia doskonale pokazuje również fakt, jak Cameron przestrzela emocjonalnie w scenach, które chcą zbudować wszystkie inne. Ważną dla całego filmu postacią jest np. Pająk, czyli urodzony na Pandorze człowiek, którego przetransportować nie było można z uwagi na fakt samego bycia dzieckiem, co nie sprzyja kapsułom, jakim kolonizatorzy wracają na planetę matkę. Cała jego rola w tym filmie jest dość niejednoznaczna i trudna do ocenienia, jednak szczególnie kłania się tu rozwiązanie jego historii pod koniec. Prowadzi do niego bowiem twist, którego wspomniany wcześniej Nolan by nie wymyślił. Nawet z konsultacją u Zacka Snydera.
Trudno mi jest nie lubić tego filmu. Nie uosabia on żadnego z największych problemów, jakie mają współczesne blockbustery. Nie jest ani produktem taśmowym, bo widać, że rządził tu bardziej James Cameron, niż jakikolwiek producent czy studio, ani nie jest brzydki i zrobiony po łebkach, bo wizualnie potrafi stanowić wzór czasem nawet na poziomie tego, który mieliśmy okazję obserwować przy okazji pierwszej części. Jego paliwem nie jest również tania nostalgia, bo nie należy do serii, która właśnie tym wypracowała swój sukces. Tych pułapek unika, jednak powód rozczarowania w tym przypadku jest bardziej prozaiczny. Avatar: Istota wody nie ma bowiem elementu, którym rzeczywiście byłby w stanie zachwycić. Dlatego też, z bólem serca i mimo filmu jednak o klasę lepszego niż wspomniane wcześniej No way home czy Skywalker. Odrodzenie, muszę przyznać, że mamy do czynienia z kolejnym rozczarowującym grudniowym blockbusterem.