Film Sama Levinsona zaczyna się zupełnie niewinnie. Zanim zacznie się dziać piekło, możemy sobie poobserwować w Salem lokalną szkołę, jej uczniów, imprezy, to, co zawsze. Sytuacja zmienia się, gdy ktoś wpuszcza do sieci kompromitujące fotki burmistrza miasta. Facet jest skończony, staje się wrogiem publicznym numer jeden, jednak żadnego z obywateli Salem nie nachodzi refleksja, skąd w ogóle wzięły się te materiały i kto jest rozpowszechnił. Bez obaw jednak, to też nadejdzie.
Assassination Nation od samego początku aż paruje od energii. Zanim rozkręci się fabularnie, Levinson chce ten silnik włączyć na odpowiednie obroty we wprowadzeniu. Wtedy też możemy się zapoznać ze stylem, w jakim będziemy śledzić regularną wojnę w Salem na przestrzeni następnych minut. Wzorem Climaxu, reżyser rzuca na kadr napisy, które w tym przypadku niczym ocena PEGI na pudełkach z grami, ukazują, co z brutalnych treści pokaże nam ten film. Jest tego bardzo dużo. Czasem nawet za dużo …
Napisy z Climaxu, ale potem mamy już coś na kształt Spring Breakers. Bezkompromisowe, świecące i szalone kino, w którym wszystko jest możliwe. W dodatku, co można zaliczyć mu na plus najbardziej, mimo karykaturyzowania każdego wręcz kadru, ciekawy głos w dyskusji na temat roli social mediów w dzisiejszym społeczeństwa i tego, czy właściwie chcemy wszystko o wszystkich wiedzieć. Nawet mimo faktu, iż ujawniane czyny są już ekstremalnie plugawe.
To nie jest film dla ludzi o słabych nerwach. Choć na początku może się wydawać, że Levinson będzie się hamować, nie robi tego. Są flaki, krew, gwałty i mnóstwo przemocy, która urasta czasem do tak sadystycznej formy, że podtrzymuje sama w sobie całą energię, jaką przekazują nam kolejne sceny w filmie. Najlepiej zrozumiecie, o co mi chodzi pod koniec, gdy kolor czerwony wjedzie już nie tylko jako barwa wszechobecnej krwi. Wywodu kontynuować nie mogę, ale zobaczycie to podczas seansu. Dodatkowo w znakomity sposób klimatu filmowi dostarcza soundtrack. A jest w nim wszystko od elektroniki po Zimmerowe chóry niczym z BvS. Zawsze jednak trafia w punkt.
Forma tutaj w znacznym stopniu odbiega od treści, jednak znakomicie uzupełnia się nawzajem to, co z tego nietypowego miszmaszu powstaje. Gorzej jest już jednak ze scenami akcji, któRych mamy w tym filmie sporo. One już po częstokroć przesadzają. Nie chodzi nawet o samą krew, a o to, jak bardzo ładnie radzą sobie z filmową wojną nasze cztery młode bohaterki. Jeśli reszta elementów pasuje, w tym widzę trochę przegięcia w złą stronę. Nie wiem jednak czy nie jest to jedyny zarzut, jaki wysnułbym wobec Assassination Nation.
Levinson zresztą, podobnie jak kiedyś Tarantino w Bękartach wojny, idealnie swój film puentuje. Ostatnie słowa, jakie w nim padają to znakomita klamra dla tego absolutnie odjechanego, ekstatycznego doświadzenia, jakim jest ten seans. Nie możecie nie wpaść do Salem. Te dziewczyny Wam tego nie wybaczą!