A mogłoby się wydawać, że przy otrzymaniu takiego bogactwa niebanalnych składników czeka nas co najmniej w miarę smaczna blockbusterowa kompozycja. Bryce Dallas Howard i Sam Rockwell w pierwszej linii, wspierani m.in. przez Henry’ego Cavilla, Johna Cenę, Bryana Heisenberga Cranstona, do tego doczekaliśmy się epizodów Sofii Boutelli, Duy Lipy, a nawet Samuela L. Jacksona. Trudno o lepsze podłoże dla potencjalnego hollywoodzkiego hitu, prawda? Ale nawet największy gwiazdorski dream team nie napisze sobie sam kwestii i nie ustawi w optymalnym miejscu. Argylle to kolejny dowód.
Spójrzmy zatem na innych wykonawców. Stanowisko scenarzysty dostał Jason Fuchs. 37-letni Nowojorczyk nie napisał dotąd historii, która w jakiś szczególny sposób by się wyróżniła. Przeciwnie – Wyśpiewać marzenia to niespecjalnie materiał na jakiekolwiek szlify, zaś czwarta Epoka lodowcowa (której był współscenarzystą), czy Piotruś. Wyprawa do Nibylandii to schemat za schematem, w dodatku podany w mało porywający sposób. Teraz podaje nam historię pewnej uznanej pisarki, której szpiegowskie historie sprzedają się jak świeże bułeczki. Pewnego razu zostaje uwikłana w intrygę rodem z własnych powieści, w dodatku podejrzanie do nich podobną. Nie, nie zacząłem nagle pisać o Zaginionym mieście, nadal omawiamy projekt Vaghna, tylko pani Howard jest nieco bardziej w stylu Bridget Jones. Mamy nawet zabieg narracyjny w postaci pewnego superszpiega, tylko tym razem gra go nie Channing Tatum, a wspomniany wcześniej Cavill.
A pamiętacie wcielenie Sama Rockwella w, dajmy na to, Panu idealnym? No to proszę, Argylle – Tajny szpieg daje Wam szansę obejrzeć powtórkę, tylko w o wiele biedniejszej, okrojonej wersji. Cranston zmuszony jest do odgrywania jakiejś niedorzecznej krzyżówki kilku poprzednich ról, a Boutella i Jackson zostali zdegradowani do ról chodzących ekspozycji (których zresztą jest w filmie sporo). I mógłbym tak jeszcze długo wymieniać, bo to po prostu jedna wielka składanka tandetnych remiksów filmów i seriali na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Już King’s Man: Pierwsza misja była dla mnie jakimś dziwnym tworem, ale tam starano się przynajmniej stworzyć coś swojego.
Przyznam, że pomimo swoich problemów pierwsze 15-20 minut schodzi w miarę przyjemnie przy fajnie dobranym soundtracku. Szybko jednak przekonałem się, że to po prostu świetna obsada podtrzymywała film pod kroplówką. Ale to się udaje tylko do pewnego czasu. Im dalej w las, tym więcej problemów trafiało się po drodze. Twórcy próbują jakby nieco przykryć mielizny scenariuszowe i szokujący brak oryginalności lekkostrawnym humorem i licznymi scenami akcji, ale to popłuczyny po Kingsman, mierne imitacje z udziałem postaci, które nas nie interesują. Tutaj nawet kot nie pomaga – jednym z powodów zapewne jest fakt, iż kilka jego scen postanowiono zrobić w tandetnym CGI… Ale elementem, który już naprawdę wywołał u mnie nielichy ból głowy, była obsesja Vaughna na punkcie zwrotów akcji. Już pal sześć, że sam punkt wyjściowy – kliszowate opowiastki głównej bohaterki mają przewidywać przyszłość – jest, delikatnie mówiąc mało wiarygodny nawet jak na pastisz gatunku. Gdy dowiadujemy się, jak to wygląda naprawdę, jest jeszcze durniej. Mało? No to jazda, kolejne serie plot twistów z fabularnego karabinu maszynowego – tak, że w ostatnim akcie już tylko kręciłem głową z niedowierzaniem, czekając na napisy końcowe.
Argylle to największa porażka w dotychczasowej karierze Matthew Vaughna. Fabuła to niestrawny zlepek motywów ze wszystkich miejsc, z których się dało zerżnąć, a aktorzy albo na dłuższą metę wydają się męczyć rolami (Bryce Dallas Howard, Sam Rockwell), albo dostają za mało czasu, by się bardziej wykazać (szczególnie Samuel L. Jackson i Henry Cavill). A gdy już z ulgą podnosiłem się z miejsca, ujrzałem jeszcze scenę po napisach, która miała mnie domyślnie wprawić w stan oczekiwania, a jedynie mnie zaniepokoiła. Bo przy już drugiej z rzędu miernej produkcji mogę powiedzieć z całą pewnością, że ten reżyser znalazł się w naprawdę złym miejscu…