Aquaman – recenzja najbardziej kolorowego filmu DC!
Autor: Łukasz Kołakowski
19 grudnia 2018
Dawno Was DC nie było. Przez wcześniejsze osiągnięcia zdążyliśmy o tym uniwersum zapomnieć. W dodatku nie można powiedzieć, żeby było nam z tym źle. Było kilka filmów, kilka szans, jednak każda powiększała nie tyle naszą frustrację, co raczej coraz silniejsze wzruszenie ramion. Włodarze Warnera i DC dali więc sobie czas na przemyślenie sytuacji, a wraz z końcem roku, ostatnim już dzwonkiem, zalewają nasze kina Aquamanem. Jednak na jego widok też mam ochotę pojechać Shanią Twain, która reagowała w wymowny sposób na swojego naukowca, czy nawet Brada Pitta. So, you’re Aquaman? That don’t impress me much.
Wszystko tu zostaje postawione na szali. Choć film ma tylko jednego superherosa, gra absolutnie wszystkimi kartami, jakie tylko ma w talii. Aquaman chce być konkurencją nie tylko dla innych przedstawicieli gatunku superhero. Mamy tu Indianę Jonesa, Jurassic Park, Prince of Persia, Jamesa Bonda i wiele innego, upchnięte w jeden, bardzo długi film. James Wan wyrzuca na stół wszystko, tworząc zdecydowanie największy film, jaki do tej pory powstał w Warnerowym uniwersum. Czy to dobrze? No nie do końca.
fot. Warner Bros.
Ten cały kocioł ma bowiem ogromne problemy z określeniem się. Dotyczy to świata, dotyczy to poszczególnych scen, dotyczy to bohaterów. Raz jest śmiertelnie poważny, innym razem idzie w kolorową naparzankę rodem z ubiegłorocznych filmów MCU, by zaraz wpuszczać na pierwszy plan wątek romansowy. Każdy z nich nie tyle nie wybrzmiewa, ile raczej ginie w natłoku całej reszty. Jason Momoa dał już nam się poznać, mimo że bardzo niewiele o jego bohaterze wiedzieliśmy, jako gwiazda tego uniwersum, tutaj jednak sprawia wrażenie błądzącego we mgle. Czasem rzuci niezłym żartem, czasem wejdzie w skórę mściciela, innym razem już musi się zakochać. Natłok wszystkich ekranowych wydarzeń przytłacza jednak i jego. Ma się wrażenie, że po skończeniu zdjęć do tego filmu musiał naprawdę głęboko odetchnąć. Tak samo zresztą, jak widzowie po zobaczeniu napisów końcowych.
Rzecz, która trawiła wszystkie filmy DC, nie jest obca również Aquamanowi. Mamy tu kilka scen, w których bohaterowie wchodzą w ciekawe interakcje. Ma się wrażenie, że konkurencja skorzystałaby z tego, aby dorzucić kilka linijek charakteryzujących naszych przebierańców. Tu jednak w kluczowym momencie jest bum (dosłownie), gaz w podłogę i musimy znowu obijać sobie gęby. Dodajmy do tego masę dialogów ekspozycyjnych, w których ktoś wyjaśnia widzowi coś, co powinien raczej nieśmiało pokazać, a mamy obraz, z czym mamy do czynienia. To nie są dialogi, które ktoś nominuje do nagród.
fot. Warner Bros.
Przepych i rozmach w największym stopniu dotyczy scen akcji, co akurat trzeba zapisać filmowi na duży plus. Nasza Atlantyda jest ogromna, podzielona na kilkanaście pomniejszych królestw, w których co prawda trudno się połapać, ale nie przeszkadza to skakać po nich w ekspresowym tempie. Widać jednak, że gdzie by się nasi bohaterowie nie tłukli, ma to power, którego do tej pory filmom DC brakowało. Czy jest to prawdziwa Sycylia, czy królestwo kolejnej nacji dziwnie wyglądających gadających płazów, ogląda się to przyjemnie. Czasem może jest trochę za długo, ale to akurat zarzut, który dotyczy nie tylko walk. W porównaniu do poprzedniego dorobku DCEU tu kolorów jest mnóstwo. Jeśli koniecznie chcecie Aquamana zobaczyć, zróbcie to w IMAXie. Tym razem nie będziecie musieli patrzeć na biedotę efektów, która raziła w takim Justice League czy Wonder Woman, nawet mimo budżetu.
Jeśli ktoś spyta mnie, czy jest to najlepszy film, jaki DCEU zaserwowało nam do tej pory, nie wiem, czy zaprzeczę. Problem w tym, że powstał w momencie, w którym mój entuzjazm związany z tymi dziełami przy wchodzeniu na salę kinową jest bliski zeru. Nawet mimo faktu, że to właśnie Aquaman był produkcją, która na papierze miała chyba największe szanse się obronić. James Wan za kamerą (choć niestety widać, że kiedyś kręcił Szybkich i wściekłych, co tu pasuje jakby mniej), Momoa jako główny protagonista i cały świat do wykreowania. Oglądanie tego jest jednak cały czas jak czekanie kibiców Manchesteru United po Alexie Fergusonie. W teorii jest dużo dobrego, w praktyce ciągła stagnacja. Jak u tej Shanii Twain, możesz być Bradem Pittem, ale to nie sprawi, że zrobi mi się gorąco w środku nocy…
Zdaniem innych redaktorów:
Dawid Wajda:
Nudzą mnie już ciągłe porównania DC do Marvela i odwrotnie. Wieczne internetowe burze nie mają już sensu. Spójrzmy na to trochę z innej strony. Wcześniejsze produkcje DC Universe często uznawane były za średnie, gdzie Marvel spijał śmietankę o nazwie sukces. Całkiem możliwe, że Superman i Batman nie dźwignęli tematu, ponieważ podświadomie chcieli być fajni jak Avengersi. Niestety marnym kopiom mówimy stop. Aquaman to hektolitry komiksowej świeżości i rozrywki na godnym polecenia poziomie. Estetyka dopracowana i doszlifowana jak należy. Fabuła niemalże serfuje na muzycznej fali. Żarty są i nawet śmieszą. Mam wrażenie, że Jason Mamoa urodził się po to, aby zagrać właśnie tę postać. Nie należy on do wybitnych aktorów, którzy są w stanie zagrać wszystko. Król oceanów może być tylko jeden. Mieszanka twardego kowboja z liderem motocyklowego gangu. Broda, niski głos i dużo mięśni. Urocza czerwonowłosa Amber Heard, swoim kobiecym wdziękiem uzupełnia tego czego brakuje i maskuje to co niedoskonałe. Producenci, za pomocą Aquamana, wpłynęli na nowe nieznane wody i odkryli oryginalny (czytaj: swój) kierunek. Oglądając Aquamana zdziwisz się jak długo wytrzymujesz pod wodą.
Mateusz Chrzczonowski:
Idąc do kina na Aquamana od DC, nie spodziewałem się praktycznie niczego. Szedłem z myślą, że popatrzę trochę na kolorowe CGI, porządnie poziewał, a kilka godzin po wyjściu z sali kinowej zapomnę, o czym to w ogóle było. Jednak jakie było moje zdziwienie, gdy zorientowałem się, że film właśnie się skończył, a dwie godziny minęło nie wiadomo kiedy. Tak, Aquaman okazał się nadspodziewanie satysfakcjonującym produktem, a ja, podziwiając bardzo ładnie wyglądające widowisko, bawiłem się całkiem nieźle. Nadal jest to schematyczny film z prostą jak budowa cepa fabułą, jednak nie spodziewałem się niczego więcej, więc moje odczucia były nader pozytywne. Sprawdził się tutaj także Momoa, a jego kilka gagów zdołało mnie nawet rozśmieszyć. Na korzyć Aquamana działają również poprzednie filmy od DC, które poziom miały żałosny, a na których tle nasz wodny chłopak wypada naprawdę dobrze. Oby to był dobry prognostyk przed kolejnymi filmami z DC Universe.
Dagmara Trembicka:
Najnowsza produkcja ze stajni DC to film, który stoi w rozkroku: gdzieś pomiędzy komedią o nierozgarniętym osiłku o złotym sercu a poważniejszym kinem o wyborach ważących losy świata. Dwojako także można go odbierać: z jednej strony jest prześliczny (zwłaszcza w IMAXie), a z drugiej – niesamowicie wręcz niespójny.
Spece od CGI Aquamana zaserwowali nam barwny, żywy, baśniowy wręcz obraz podwodnego świata, dopracowany do najmniejszego szczegółu (nawet gdy szczegół ten nie ma sensu). Wszystko tam zachwyca: stada ryb, delfinów i morskich potworów, kolorowa, rozświetlona Atlantyda, końcowa bitwa na dnie oceanu, pojedynek na arenie – wyglądają doskonale. Bez wahania można powiedzieć, że dla samej urody tego filmu warto wybrać się do kina.
Świetnie też spawdzili się aktorzy. Momoa doskonale czuje się w tytułowej roli, nadając jej sporo własnych cech i czyniąc Artura-Aquamana po prostu sympatycznym bohaterem. Nicole Kidman, Dolf Lundgren i Willem Dafoe stają na wysokości zadania (chociaż bez fajerwerków), podobnie dobrze sprawdza się mniej u nas znany Patrick Wilson. Najsłabiej wypadają Yahya Abdul-Mateen II i Amber Heard – ich występ jest poprawny, ale płaski i nie zapada w pamięć.
Poza warstwą wizualną jest już gorzej. Scenariusz Aquamana jest przepełniony zbędnymi gagami i niepotrzebnie rozbudowanymi wątkami pobocznymi, a momentami sceny są wręcz żenujące. Scenarzyści nie mogli się też zdecydować na konkretne rozwiązania i czasami wybierają takie, które się wykluczają, a momenty wymagające powagi są przeplatane dowcipami czy romantycznymi wyznaniami. Do tego dochodzi sporo ementów, które dla wielu widzów mogą być trudne do przełknięcia: rekiny z laserami, gigantyczne kraby, dinozaury i fakt, że mimo wielkiej wojny na dnie morza ludzie nadal nic nie zauważyli. Nie pomaga muzyka – jest często niedobrana do scen i je przytłacza.
Ogółem trudno wydać jednoznaczną opinię o Aquamanie. Z jednej strony niedociągnięcia scenariusza są bolesne i najzwyczajniej głupie, z drugiej – ten film po prostu świetnie się ogląda i jest przepiękny. Moim zdaniem warto wybrać się na niego do kina, zabawa będzie przednia, jednak nie ma co spodziewać się cudów – DC nadal popełnia te same błędy co zawsze.
Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]