W przypadku uprawy domowej rzecz wcale nie jest łatwiejsza. Abstrahując już od kosztów montażu i eksploatacji niezbędnej aparatury, otrzymane w ten sposób wasabi w smaku dalece odbiegać będzie nawet od tego, które serwują nam japońskie restauracje. I to pomimo faktu, że rzadko która posiada rzeczywiste wasabi. Dokładając do tego bardzo długi czas plonowania (około trzy lata), takowe przedsięwzięcie dedykowane jest raczej zafiksowanym na punkcie marnowania życia mnichom Zachodu, którzy czerpią indywidualną satysfakcję z realizowania niepopularnych, hipsterskich pasji.
Ten przydługawy, zbędny i nieprzystający do natury wpisu wstęp miał natomiast uzmysłowić wam, drodzy czytelnicy, że Anna jest filmem tak nieatrakcyjnym i niepotrzebnym, iż nawet z informacji na temat uprawy wasabi jesteście w stanie wyciągnąć więcej rozrywki i praktycznej wiedzy. Luc Besson, który przed laty stanowił o sile francuskiego kina, będąc jednym z czołowych przedstawicieli lokalnej odmiany filmowego postmodernizmu, po raz kolejny udowadnia, że jego czas dobiegł końca, a z każdego kadru i każdej sceny jego najnowszej produkcji wydobywa się odór dawno już zgniłego, kinematograficznego truchła. W Annie nie odnajdziecie krzty lekkości, zabawy, czy szczerości, jakimi reżyser zwykł niegdyś okraszać narrację i strukturę praktycznie każdej swej realizacji – to festiwal amatorszczyzny, symbol badziewia zwanego EuropaCorp, które w zamyśle miało nawiązywać do producenckiej tradycji filmowej Hollywood, a w praktyce równa się przekomicznym polskim próbom ustanowienia wschodniego rynku superprodukcji z początku obecnego wieku.
Co w kontekście twórczości Bessona boli najbardziej, to chyba fakt, jak wiele elementarnych składników dzieła filmowego zostało w Annie całkowicie zaniedbanych. Zabiegi dysharmonizacji czasowego przebiegu zdarzeń (tzw. „przeskoki czasowe”) zaimplementowano w sposób tak nieumiejętny, że praktycznie cała pierwsza część filmu jest kompletnie nieczytelna i przeczy nawet zasadom odwróconej logiki. Jeśli mieliście problemy ze zrozumieniem i zlokalizowaniem czasu oraz przestrzeni w pierwszych 30-tu minutach Mrocznego widma, to Anna uzmysłowi wam, że w tej sprawie agenci złego smaku jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. Możliwości płynnego odczytywania narracji filmu nie gwarantuje również bessonowski montaż, który nie dość, że pędzi z prędkością 10-ciu Bay’ów na sekundę, to stosowany jest wybiórczo, gdzie w jednych sekwencjach raczy się nas spokojnym, klasycznym przejściem między scenami i ujęciami, a w drugich, z niezrozumiałych dla mnie powodów, „strzela się” cięciami jak w awangardowych filmach futurystów z drugiej dekady XX wieku.
Z racji braku lepszej rozrywki podczas seansu Anny postanowiłem liczyć ilość cięć w dwóch najbardziej „efektownych” sekwencjach – bijatyki w moskiewskiej restauracji oraz przedstosunkowego baraszkowania Anny (Sasha Luss) i Alexa (Luke Evans). W tej pierwszej, ewidentnie inspirowanej choreograficznymi dokonaniami Johna Wicka i Atomic Blonde, otrzymujemy około 150-ciu cięć na około 2,5 minuty akcji, co daje niemal równą średnią jednego cięcia na sekundę. Dodatkowo należy zaznaczyć, że przez około pół minuty z tego czasu akcja brnie nieco spokojniej, co znowu oznacza, że niektóre z ujęć w tej sekwencji zawartych nie trwają nawet sekundy. Gdyby tego było mało, Besson postanowił kręcić całą sekwencję „kamerą z ręki”, a więc, jak możecie się domyślić, wychwycenie tego, co dzieje się na ekranie, przekracza możliwości percepcyjne ludzkiego oka.
W drugim przypadku natomiast, abstrahując już od zasadności wykorzystania w sekwencji miłosnych potyczek „drgającej” kamery, otrzymujemy średnią 23 cięć na 19 sekund jej trwania. W czasach, gdy dąży się do tego, aby upłynnić proces widzenia i zminimalizować wszelkie niedoskonałości wynikające ze zmian i przenikania się ruchomego obrazu, tego typu zabiegi cofają nas pod względem formalnym o jakieś 100 lat. Jeśli Bessonowi chodziło więc o przywołanie pewnego rodzaju nostalgii za pionierami sztuki montażu, to ten cel udało mu się osiągnąć.
Nie udało mu się jednak stworzyć filmu satysfakcjonującego zarówno pod względem formalnym (co już omówiliśmy), jak i fabularnym. Powiedzenie, że Anna jest wtórna, miałka i brzmiąca jak nieprawidłowo wybudzony z hibernacji relikt lat 90., jest jak powiedzenie niczego. W całym tym chaosie najbardziej absurdalny zdaje się jednak fakt, że punktem wyjścia dla scenariusza była prawdopodobnie… matrioszka. W jednej ze scen tytułowa bohaterka wyjaśnia, a raczej próbuje wyjaśnić, na czym polega wielotożsamościowość jej życia i prawdopodobnie sama eklektyczność strukturalna filmu, powołując się właśnie na fragmentację tej rosyjskiej laleczki. Rzecz godna szczerego podziwu, tym bardziej, że na poziomie meta Besson pragnie również opowiedzieć coś na temat pędu, konsumpcjonizmu i wycieńczającego wpływu psychofizycznego czasów nam współczesnych… Na szczęście na tym etapie wywodu nikt go już nie będzie słuchać.
Jedynym pozytywem Anny jest chyba to, że na kilkadziesiąt minut przed końcem Besson uzmysławia sobie swe beznadziejne położenie i w pozostałym mu czasie stara się zamaskować powagę sytuacji swoistą autoironią. Ta rzecz jasna również brzmi jak żywcem wyjęta z lat 90. ubiegłego wieku, ale lepsza taka niż żadna. No i samochód KGB, który umiejscowiono w tym samym miejscu podeiffelowskiego bulwaru, co w Konformiście Bernardo Bertolucciego. Nawiązanie bez jakiegokolwiek znaczenia, ale recenzencki obiektywizm nakazał mi doszukiwać się zalet choćby w takich momentach. Cóż więc Bessonowi pozostało, jak nie uprawa wasabi?
Ilustracja wprowadzenia: Canal+, EuropaCorp, Cine+