Angelo – recenzja malowniczej rozprawy na temat kolonializmu

Choć dla nas – Polaków posługiwanie się językiem historiozofii Marksa zdaje się absolutnie nieadekwatne do otaczających warunków geopolitycznych, to na zachodzie Europy stanowi nieodłączny element dyskursywnej tożsamości niemal każdego z tamtejszych społeczeństw. Na bazie Marksowskiego założenia o odwiecznym ścieraniu się kultur, wyjaśnia się tam bowiem często niechlubną przeszłość narodów, które na pewnym etapie swego rozwoju dokonywały cywilizacyjnych podbojów regionów o znacznie słabszym przerobie kulturowym. Mówiąc w skrócie i bez wchodzenia w nadprogramowe konteksty: kolonialna spuścizna narodów Europy znajduje swe odbicie w szeregu tekstów kultury, które podejmując niniejszą wykładnię, dokonują swoistych rozliczeń, próbując odczarować zakonserwowane w pamięci społeczeństw poczucie winy.

Jednym z ów tekstów jest zaś z pewnością Angelo w reżyserii Austriaka Markusa Schleinzera. To osadzona w bliżej nieokreślonych realiach historycznych opowieść o czarnoskórym chłopaku, który w wyniku „łapanki” europejskiej arystokracji przeprowadzanej na Czarnym Lądzie, zaczyna nowe życie na francuskim dworze. Tu uczy się wszystkiego, czym powinien odznaczać się prawdziwy szlachcic – zbiera nauki z języka, dyplomacji, obyczajów oraz nade wszystko muzyki. Gdy dojrzewa i poczyna czuć się pełnoprawnym członkiem elity, okazuje się, że ta elita wcale nie poczuwa się do odpowiedzialności za swojego nienormatywnego członka. Przez cały ten czas Angelo był dla arystokratów jedynie nadworną atrakcją – „dodaje memu dworu blasku”, mawia każdy, pod kim bohater pełni swoją służbę. Jego przydatność dla estetycznego wdzięku dworu kończy się więc wtedy, gdy ten prócz roli „wisiorka” zachciewa nabyć funkcji człowieka – kochanego i obdarzającego miłością. A skoro traci ów przydatność, to jak każdy „wisiorek” może wylądować na stosie innych przebrzmiałych artefaktów…

fot. kadr z filmu

Schleinzer nie pozostawia w swoim filmie szerszego pola do dyskusji. Winą za niegodziwy system represji i poniżenia, znany nam pod hasłem „kolonizacja”, obarcza on uprzemysłowioną kulturę Oświecenia, która – podobnie jak w Liberté Alberta Serry – przedstawiana jest w swej zwyrodniałej formie, jako pielęgnacja pustego rytuału i pozbawionego ontologicznej podstawy konwenansu. Humanizm, którym arystokraci zwykli stroić swe piękne i wystawne pałace oraz kosztowne i co raz bardziej egzotyczne stylizacje, stanowi jedynie fasadę dla prawdziwej natury ich kultury, będącej apoteozą mód i trendów, które człowieka znają jedynie w funkcji powiernika fizycznych reprezentacji statusu majątkowego. Niewiele wszak pada tu słów, które jakkolwiek sygnalizowałyby rzeczywiste oddanie postaci dla ideałów Oświecenia. Każdy snuje się bez celu po bogato zastawionych acz spustoszałych komnatach, wymęczony służalczym oddaniem wierze (a nie praktyce) rozumu. Jest więc dokładnie tak, jak swego czasu pisał Theodor Adorno – w Oświeceniu wiara człowieka w rozum zastąpiła wiarę w Boga. Sytuacja intelektualna nie uległa więc zmianie. Zmienił się tylko obiekt pustego kultu.

fot. kadr z filmu

Zobacz również: Liberté | 19. MFF Nowe Horyzonty

Ciekawym jest zabieg, jakim Schleinzer postanowił ów właściwość zaznaczyć. Choć całość akcji mieści się gdzieś w XVIII lub XIX wieku (fakt ten nie jest nigdzie zaznaczony, podobnie jak obecność postaci historycznych), to w kilku scenach obserwujemy w pełni zelektryfikowany i podłączony pod miejską kanalizację magazyn, w którym odbywają się najbardziej znaczące dla wydźwięku filmu zdarzenia. To w nim właśnie łowcy niewolników przedstawiają arystokracji swój „towar”; tu też w jednej z ostatnich scen dochodzi do sekcji zwłok. Przełamanie spójności diegezy obecnością na wskroś współczesnego pomieszczenia sugeruje pewną uniwersalność przedstawianych obrazów. Utowarowienie ludzkiego życia i sprowadzenie jego wartości do zewnętrznej jedynie reprezentacji jest wszak znakiem każdej kultury – nie tylko tej oświeceniowej. W ten oto sposób reżyser dołącza do swego filmu pewien krytyczny komentarz pod adresem kultury jako takiej, mającej w jego oczach nie tylko zdolność do unifikacji społeczności, ale również do wykluczania i eliminowania elementów doń niepasujących.

Krytyka kultury w Angelo sięga jednak znacznie głębiej. Aby być precyzyjnym, należy zaznaczyć, że w opinii Schleinzera kolonializm, czyli de facto pożeranie słabiej rozwiniętych kultur afrykańskich przez silniejszą kulturę białą, jest jedynie jednym z wielu narzędzi mechanizmu, który roboczo możemy określić mianem „kulturowego wyobcowania”. Ofiarą w filmie Austriaka na pierwszy rzut oka jest oczywiście sam Angelo, ale w toku kolejnych zdarzeń i obserwowanych obrazów dochodzimy do wniosku, że za takową uchodzić będzie również Cesarz. W jednej z kluczowych scen widzimy dwóch wyżej wymienionych bohaterów w jednej z niewielu merytorycznych dyskusji obecnych w filmie. W niej zaś z ust Cesarza padają słowa, wedle których jego osoba jest całkowicie przytłoczona służbą martwej kulturze. Jako jeden z nielicznych arystokratów świadomych swej pozycji Cesarz uzasadnia ponadto, że robi to, co musi, bo ślepa służba jest jedynym, co trzyma porządek kultury w ryzach. Bohater jest więc ofiarą kultury w tym samym stopniu, co Angelo, mimo że różnica ich położenia zdaje się diametralna – podobnie jednak przeżywają samotność i porzucenie.

fot. kadr z filmu

W tym więc sensie odzywają się echa Marksowskiej historiozofii. Ofiarą wielkich, geopolitycznych procesów staje się każdy człowiek, niezależnie od tego czy dzierży królewskie berło, czy przyjmuje karną chłostę. Pewne odwieczne mechanizmy znajdujące się poza wpływem jednostki decydują wszak o równym i całkowitym ubezwłasnowolnieniu, czyniąc z ów jednostek instrumenty w dłoniach Historii. Ich indywidualne byty nie posiadają więc wymiernego znaczenia, ponieważ warte są tyle, ile trybik w przerastającej pojęcie machinie kulturowych ruchów tektonicznych. Czy Schleinzer pozostaje jednak na tyle optymistą, by zaoferować – wzorem Marksa – remedium na brak widocznej sprawczości? Oczywiście finałowe rozwiązanie fabularne jest pewną ofertą skierowaną w naszą stronę. Pytanie tylko, na ile jest ono optymistyczne.

Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?