Przenosimy się na tereny Europy jakieś 20 tysięcy lat temu. Obserwujemy Kedę (Kodi Smit-McPhee), wchodzącego powoli w wiek męski członka plemienia, który został zabrany przez ojca (Jóhannes Haukur Jóhannesson) na polowanie. Dochodzi jednak do nieszczęśliwego wypadku, wskutek którego współplemieńcy uznają go za zmarłego i zostawiają. Keda błąka się po dziczy i gdy już wydaje się, że to początek jego końca, w dramatycznych okolicznościach los łączy go z pewnym wilkiem.
Od razu w oczy rzucają się nam komputerowo wygenerowane tereny, mające przypominać okres epoki lodowcowej. I trzeba przyznać, że tym razem nie mamy do czynienia z kiczowatą oprawą, która sprawa, że nieomal na własnej skórze czujemy nawarstwione CGI (ładnie kontrastuje to z nachalnymi efektami w mającym swoją premierę w ubiegłym tygodniu Dziadku do orzechów). Choć zatem nietrudno dostrzec, że Alfa nie jest produkcją o zbyt wysokim budżecie, malownicza wizualna strona ładnie wkomponowuje się w całość. Stosunkowo łatwo wczuć się w klimat narracji i podążać za naszymi walczącymi o byt praprzodkami. Dalej Hughes prowadzi nas po sznurku po kolejnych scenach. To prehistoria w wersji light. Nie doświadczymy tutaj zapewne nawet zbliżonego egzystencjalnego bólu ludów walczących każdy dzień o przetrwanie, niepewnych dnia następnego. Oczywiście są tego jakieś namiastki, ale przede wszystkim położono większy nacisk na skonstruowaniu pewnej konwencji. Nie jest to zresztą żadnego rodzaju przytyk.
Twórcy w sposób świadomy nie rzucają się na głęboką wodę, skupiając się na dość typowym ujęciu więzi człowieka ze zwierzęciem. Keda i tytułowy wilk w punkcie wyjścia są śmiertelnymi wrogami, których połączył kaprys losu. Z czasem stosunki się ocieplają, płynnie przechodząc do koniecznego sojuszu, następnie w ostrożne partnerstwo, kończąc wreszcie na wielkiej przyjaźni. Liczy się sam ciepły sposób przedstawienia ich losów, który sprawia, że potrafimy przynajmniej na trochę zapomnieć, że ta klisza była przeprowadzana w kinematografii milion razy. Szkoda jedynie, że skupiono się tak mocno na tej dwójce – i ewentualnie jeszcze na porządnym przedstawieniu ojca Kedy – że zabrakło miejsca na niemalże wszystko inne. Chętnie dowiedziałoby się na przykład nieco więcej na temat innych członków plemienia, na czele z ciekawie zarysowaną wizualnie szamanką (przyciągająca wzrok Leonor Varela). Niestety, to tylko żywe kukiełki, w większości nieposiadające nawet jednej cechy charakteru. Do tego na samym finiszu zachowanie plemienia sprowadzone zostaje do absurdu, gdy twórcy za bardzo zatracają się w idyllicznym nastroju, przesadnie spłycając historię.
W dalszym ciągu jednak jest to miłe, solidne kino. Nie zawiera żadnych wielkich walorów edukacyjnych – poza odwzorowanymi plenerami, które podobno niewiele odstają od rzeczywistych z tamtych czasu – ani nie wznosi na wyżyny pod względem artystycznym. To po prostu klimatyczna podróż do quasi-prehistorycznego świata, w którym możemy się zrelaksować, a czasem nawet lekko wzruszyć.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe