Pasażerowie – recenzja hitu z Jennifer Lawrence i Chrisem Prattem

Jeśli się tak zdarzyło, że nie wiecie za wiele o tym filmie, nie czytaliście opisu, nie oglądaliście zwiastuna i nie macie zbyt wielkiego pojęcia ponad to, że w obsadzie są Jennifer Lawrence i Chris Pratt, pozostańcie w niewiedzy. Przerwijcie czytanie tego tekstu. Idźcie do kina w możliwie jak największej nieświadomości tego, co was czeka. W ten sposób na pewno najlepiej obcować z najnowszym melodramatem science-fiction z udział dwóch wielkich hollywoodzkich gwiazd.

passengers, pasazerowie, chris pratt

Jak na ironię, niecały miesiąc temu do polskich kin wszedł podobny film. Umieszczony w zupełnie innym środowisku, lecz również stawiał naprzeciw siebie parę uznanych już aktorów, którzy na ekranie przedstawiali dzieje wielkiej miłości. Mowa oczywiście o Sprzymierzonych. Pasażerowie mają z najnowszym dziełem Zemeckisa całkiem sporo wspólnego, przede wszystkim oczywiście w obu przypadkach zwiastuny zdradziły zdecydowanie za dużo fabuły. Jednakże mimo ujawnionego zwrotu akcji, tempo oraz ilość przeszkód na drodze Marion Cotillard i Brada Pitta składały się ostatecznie w angażującą, przepełnioną emocjami przygodę. W szpiegowskiej grze nie brakowało zmian lokacji, licznych bohaterów pobocznych i prawdziwej tragedii. Dokładnie tego wszystkiego nie ma w Pasażerach. Tutaj nikt żadnego finalnego „twistu” nie zdradzi, bo on nie istnieje. Przez prawie pierwszą godzinę Chris Pratt szwęda się sam po statku, ostatecznie niczego nie osiągając i nawet nie chce mu się sprawdzić, czy gdzieś tam wśród tysięcy zamrożonych kobiet nie ma przypadkiem Megan Fox. Nic z tych rzeczy, Star Lord najwyraźniej za dużo naoglądał się Igrzysk śmierci, więc bierze sobie do towarzystwa Jennifer Lawrence.

W ten sposób tak naprawdę zaczyna się drugi akt filmu, a przecież zwiastun ujawnia go w pierwszych sekundach swego trwania, nie wspominając, iż spoileruje też sam finał. Z drugiej strony, trudno się marketingowcom dziwić. Przed wkroczeniem do akcji Jennifer Lawrence nie dzieje się tak naprawdę zbyt wiele, a nasza ulubiona aktorka każe na siebie długo czekać. Dzięki jej obecności mdłe science-fiction skacze z romansidła do thrilleru i nawet akcyjniaka. Materiału jednak trochę tu za mało nawet na półtora godzinny film. Przysiągłbym, że u mnie w kinie puszczono jakąś ponad dwugodzinną wersję rozszerzoną i bynajmniej nie postrzegam tego jako zaletę.

pasazerowie, passengers, jennifer lawrence

Na wierzch wychodzi w tym momencie nieporadność reżysera. Morten Tyldum umiał w rodzinnej Skandynawii zasuwać z fabułą na łeb na szyję, lecz po wyjeździe za granicę jego kolejne międzynarodowe dzieło jest równie sztampowe co poprzednie, czyli Gra tajemnic. Zemeckis opowiada gdzieś milion razy lepiej, podobnie zresztą jak Duncan Jones. Pasażerowie by osiągnąć poziom Moon musieliby podróżować przez przynajmniej kolejne trzydzieści lat. Nawet Solaris miał w sobie ten klimat niepewności, tajemnicy i izolacji, których tutaj zupełnie brakuje.

Zobacz również: Jennifer Lawrence chętnie wystąpi w kolejnych Strażnikach Galaktyki!

Podobnie jak chemii w relacji Pratt – Lawrence. Niby każdy z tych uzdolnionych aktorów daje z siebie wiele, ale wspólnie nie widać zaangażowania w przedstawiony na ekranie związek. Dramaty niby wielkie, lecz ukazane powierzchownie, bez jakiegoś epickiego cierpienia, tak żeby nie zasmucić za bardzo widzów i pozostawić film takim letnim, lekkim i przyjemnym produktem do przelotnego zachwytu oraz równie szybkiego zapomnienia. Menel Pratt po wielomiesięcznej degeneracji wciąż prezentuje się jak najgorętsze ciacho Hollywoodu, a Lawrence nadekspresję miesza zbyt intensywnie z odrętwieniem, co finalnie przypomina raczej menstruacyjne wahania nastroju, a nie poważną deprechę. Po zsumowaniu tych elementów poważne sekwencje dramatyczne mają raczej niezamierzony wydźwięk komediowy, gdzie szczyt niedopasowania stanowi jedyna w swoim rodzaju scena linczu, przy której ta z Full Metal Jacket może się chować.

passengers, pasazerowie, recenzja

Nie za dużo godności nadano też postaciom drugoplanowym. Scenarzysta wyciąga Laurence’a Fishburne’a niczym królika z kapelusza i wyrzuca, gdy tylko przestaje mu być potrzebny. Absolutną rolę życia tworzy jednak Andy Garcia, gdzie aż ciekaw jestem, ile zainkasował za takie przebojowe zawłaszczenie ekranu. Szkoda, że Vina Diesela nie wzięto do zagrania drzewa, bo na pewno wtedy byłby hit. Jedynym faktycznie pozytywnym elementem pozostaje Michael Sheen, przebijający duet Lawrence – Pratt, a nawet Alana Tudyka z Łotra 1. Maestria w najczystszej postaci. Weźcie go, proszę, do kolejnej części Gwiezdnych wojen.

Przy takim scenariuszu bowiem, to nikt raczej specjalnie nie ma szans wyjść z projektu obronną ręką. Nie wiem, jakim cudem mógł on znaleźć się na liście najbardziej pożądanych skryptów, ale z tego kalibru tekstem to aż szkoda pakować setki milionów dolarów oraz najlepszych aktorów. Wystarczyło sypnąć kilkunastu milionami, wziąć znane buzie z seriali i wydać to jako kino klasy B prosto na platformy VOD. Producenci mieli gdzieś uprawianie sztuki. Zapłacili za najgorętsze nazwiska i stworzyli miałki, nieszkodliwy produkt filmopodobny, a nie pełnokrwiste dzieło kinematografii. Przeciętność najwyższej klasy, ale chyba nie do tego przyzwyczaili nas Jennifer Lawrence i Chris Pratt?

Zobacz również: Chris Pratt w usuniętej scenie z Siedmiu wspaniałych!

Dziennikarz

Miłośnik prawdziwego kina, a nie tych artystycznych bzdur.
Jeśli masz ciekawy temat do opisania, pisz tutaj - [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?