Kultowy reżyser Jim Jarmush opowiadający historię kultowej grupy rockowej – brzmi jak materiał na świetny, nieprzeciętny film dokumentalny. Spotkanie z Iggym Popem oraz pozostałymi członkami The Stooges mogło być pretekstem do zupełnie niebanalnego spojrzenia na ten niepokorny zespół, którego wpływy widoczne są do dziś. Niestety, Jarmush zadowolił się dość sztampowym podejściem do tematu – ale jako wielki fan ma do tego prawo.
Gimme Danger zaczyna się od końca Iggy Pop and the Stooges – rok 1973, po sześciu latach życia w trasie i trzech płytach czuć wypalenie materiału. Zarówno muzycy mają gdzieś występy (często spóźniają się, albo w ogóle nie pojawiają się w salach koncertowych), jak i publika ma dość tej ekscentrycznej grupy – latające butelki w stronę lidera stały się normą. Zawieszenie działalności było naturalnym krokiem w historii zespołu. Tutaj reżyser cofa nas do samego początku. Iggy na luzie opowiada o swoim dzieciństwie, inspiracjach pozamuzycznych oraz pierwszych krokach w różnych kapelach.
Zobacz również: Paterson – pierwszy zwiastun nowego filmu Jima Jarmuscha
Dla fanów zespołu nie będzie to nic nowego, film raczej skierowany jest do widowni, która może odkryć muzykę grupy po latach i został nakręcony głównie dlatego, że zespół nie doczekała się oficjalnego filmu dokumentalnego. Mamy nie tylko stare zdjęcia, fragmenty nagrań koncertowych z różnych etapów istnienia, ale samych muzyków opowiadających o swojej karierze. Część z materiałów, podobnie jak w dokumencie o Nirvanie, zilustrowana została specjalnie stworzonymi animacjami. Nie jest ich zbyt dużo, ale też nie mamy nigdy poczucia, że oglądamy coś nowego.
Przy całej kontrowersji i obrazoburczym wizerunku, który wykreowali swego czasu Pop i The Stooges Gimme Danger wydaje się być dokumentem bardzo zachowawczymi niemalże ugłaskanym. Ot, starsi panowie opowiadają o czasach swojej młodości. Od samego początku czuć, że Jarmush spotkał się ze swoimi idolami i bardziej niż zadawanie i drążenie tematu interesuje go sam fakt spotkania tych żywych legend. Tak więc zabawne historyjki z przeszłości są ważniejsze od pytania „dlaczego”. Gdyby pod tym dokumentem podpisał się inny reżyser niż twórca Truposza, najpewniej film spotkał by się ze znacznie mniejszym zainteresowaniem.