Lion. Droga do domu – recenzja filmu z Devem Patelem

Zagubiony chłopiec, tęsknota za domem, poszukiwanie kulturowej tożsamości – tematy, których dotyka debiutancki film w reżyserii Gartha Davisa, przypadną do gustu wrażliwej na wzruszające historie widowni. Oraz miłośnikom aplikacji Google Earth, która okaże się czymś więcej niż tylko wirtualnym oknem na świat.

Oglądanie Lion. Droga do domu sprawia największą przyjemność, jeżeli wie się o tej opartej na faktach historii jak najmniej. Inaczej niecierpliwie czeka się na spodziewane zakończenie. Więc jeżeli nie wiecie nic o pięcioletnim hindusie, który tak bardzo się zgubił, że trafił aż na inny kontynent, możecie przeskoczyć najbliższe trzy akapity.

linop1gg

Zobacz również: Sprzymierzeni – recenzja filmu szpiegowskiego z Bradem Pittem i Marion Cotillard

Fabuła rozpada się na trzy dość nierówne części. Świetne wprowadzenie pokazuje nam dwóch braci, pięciolatka Saroo oraz starszego od niego Guddu, którzy starają się pomóc przetrwać żyjącej w skrajnym ubóstwie matce (Priyanka Bose). Chłopcy mieszkają w małej miejscowości w Indiach, a przebiegające przez nią tory kolejowe są z jednej strony oknem na świat i źródłem utrzymania, z drugiej okażą się źródłem wielkiego dramatu. Saroo jest zapatrzony ślepo w starszego brata i prawie nie odpuszcza go na krok. Guddu zabiera chłopca ze sobą wieczorem w poszukiwaniu pracy. Kiedy chłopcy się rozdzielą, Saroo zaśnie w jednym z wagonów na stacji i obudzi się w pociągu wywożącym go daleko od domu. Chłopiec nie zna nazwiska matki, nie pamięta nazwy swojej miejscowości i w dodatku mówi dialekcie Bengali, a wszyscy wokół porozumiewają się Hindi.

Saroo trafia ponad dwa tysiące kilometrów od domu do Kalkuty, otoczony podobnymi jemu sierotami, żebrzącymi o jedzenie, mieszkającymi na ulicach tej metropolii. Bohater ma tyle szczęścia, że wymyka się żerującym na dzieciach szajkom pedofilów i trafia do sierocińca. Tam zostaje wypatrzony przez miłą australijską rodzinę (Nicole Kidman i David Wenham) i szybko przez nich adoptowany. Sue i John Brierley zabierają go Melbourne, gdzie chłopak styka się z zupełnie innym światem. Wejście do domu nowej rodziny, pełnego sprzętów AGD rodem z połowy lat 80., jest dla wychowanego w skrajnym ubóstwie chłopca niczym podróż na inną planetę. Do trójki niedługo potem dołącza Mantosh, drugie adoptowane dziecko również pochodzące z Indii.

Akcja skacze o dwadzieścia lat, gdzie dorosły już Saroo (Dev Patel), duma Brierley’ów, studiuje hotelarstwo i randkuje z piękną Amerykanką Lucy (Rooney Mara), podczas gdy drugi z synów nie może poradzić sobie z traumatyczną przeszłością, ma problemy z psychiką, nadużywa alkoholu. Ten dość nijaki i niewiele wnoszący do całości epizod tylko każe nam oczekiwać na finał, czyli obudzone wspomnieniami poszukiwanie prawdziwego domu. Patel z ułożonego mężczyzny przeistacza się niemalże w opętanego maniaka, godziny spędzając przed komputerem, próbując odtworzyć swoją podróż jako dziecko, wieszając na ścianie mapy, stając się niemalże ekspertem od indyjskich kolei. Aktor pokazuje kunszt swojego fachu i chyba pierwszy raz od Slumdog: Milioner z ulicy zagrał rolę wartą dłuższej wzmianki.

ddddd

Nie chcę nikogo oszukiwać i powiem wprost: czeka nas łzawy, ściskający za gardło finał. Nie jest na szczęście krańcowo kiczowaty, głównie dzięki dobremu aktorstwu i silnej empatii do postaci, którą udaje się stworzyć autorom filmu. Grający młodego Saroo Sunny Pawar ma w sobie niezwykły magnetyzm i radość – wróżę mu świetlaną przyszłość. Od strony realizacyjnej też nie ma się do czego przyczepić – Garth Davis zaczynał swoją karierę w świecie reklamy, więc z każdego ujęcia potrafi wycisnąć naprawdę dużo. Ujęcia lotnicze Indii i Australii oddają świetnie różnice pomiędzy tymi krajami. Twórcy uchwycili też słodko-gorzki, idealistyczny obraz rodzinnych stron Saroo, zderzony z uporządkowanymi, ale stonowanymi kolorystyczne kadrami z Melbourne.

Choć Lion chce być epicką opowieścią, momentami brakuje mu na to pomysłu. Brnie w ślepą uliczkę w środkowej części filmu, sztucznie wydłużając oczekiwanie na finał. Jest to też opowieść bardzo jednostronna, opowiedziana tylko z perspektywy głównego bohatera. Aż prosi się o dodanie wątku rodziny, która również musiała chłopca szukać. Jeżeli nie, to choćby drugi plan (w tym role Kidman i Mara) mogłyby być trochę bardziej interesujący. Jest też w końcu owo użycie nowej technologii, które zasadniczo zmienia losy bohatera. Z programem filmy Google jest trochę jak z FedExem w Cast Away. Niby to nieodłączna część fabuły, ale tak naprawdę, czuje się, że oglądamy przydługą reklamę. Podtytuł filmu powinien brzmieć raczej: Z Google Earth do domu. Przynajmniej nikt nie miałby wątpliwości.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?