Power to the people!
Tegoroczna nagroda główna w canneńskim konkursie była z jednej strony zaskoczeniem, z drugiej – popularnym i łatwym wyborem, który zadowoli wielu widzów. Bo choć we Francji pokazano filmy lepsze, żaden tak jak Ja, Daniel Blake nie bierze pod ochronę przeciętnego człowieka, walczącego z bezduszną biurokracją.
Zobacz również: Cannes 2016 – Złota Palma dla Kena Loacha!
Z sercem po lewej stronie weteran Loach (Kes, Wiatr buszujący w jęczmieniu) powraca do portretowania współczesności i nie zostawia na niej suchej nitki. Newcastle to jeden z najbardziej dotkniętych bezrobociem regionów Wielkiej Brytanii. Osadzając swojego bohatera w tym mieście reżyser zostawia bezpieczne regiony Londynu, by pokazać tych, którym wiedzie się znacznie gorzej. Tytułowy bohater, Daniel (brytyjski komik Dave Johns), miał zawał serca i właśnie przechodzi ewaluację, czy należy mu się zasiłek, czy też powinien wracać do pracy. Ku swojemu zaskoczeniu, po serii bezdusznych rozmów z urzędnikami, pięćdziesięciolatek zostaje uznanym zdolnym do wykonywania zawodu – wbrew zaleceniom lekarza. Zaczyna więc starać się o zasiłek dla bezrobotnych szukających pracy – dla kogoś, kto ceni papier i ołówek bardziej od komputerów, zbudowanie CV i używanie internetu jest jak czarna magia. Zmagania z kolejnymi osobami w urzędzie pracy, niekończącym czekaniem na infolinii oraz piętrzącymi się formularzami, doprowadzają Daniela do kolejnych upokorzeń.
Loach otacza bohatera drugoplanowymi postaciami, pokazując jego szarpaninę z systemem jedną z wielu. Samotna matka Katie (Hayley Squires) przeprowadziła się do Newcastle, bo było to jedyne mieszkanie socjalne, dostępne po dwóch latach oczekiwania. Z dala od rodziny, w nieznanym mieście, młoda kobieta spóźnia się na spotkanie z urzędnikami, tracąc tymczasowo dostęp do zasiłków. Daniel i Katie tworzą zupełnie nieprzeciętną parę, dwoje ludzi zbliżonych przez podobną sytuację. Mężczyzna zupełnie bezinteresownie wyciąga do niej rękę. Takich ludzkich gestów jest w filmie kilka – reżyser, choć pokazuje świat szary i okrutny, nie stawia na ludzkości krzyżyka. Podobnie ma się rzecz z humorem – Dan prawie nigdy nie traci pogodnego nastroju, a jego sarkastyczne komentarze oraz komiczna odporność na współczesną technologię rozbrajają wiele beznadziejnych sytuacji. Dzięki temu Ja, Daniel Blake nigdy nie jest tylko gorzką, depresyjną historią. Wręcz przeciwnie – w wielu scenach jest inspirujący i podnoszący na duchu.
Zobacz również: Zagubieni – recenzja najnowszego filmu Petra Zelenki
Twórcy trafiają w sedno z obserwacją sytuacji ekonomicznej wielu bezrobotnych i gorzej sytuowanych Wielkiej Brytanii. Tzw. podatek pokojowy (bedroom tax), skutki prywatyzacji wielu sektorów publicznych przez partię konserwatywną, ciągle odbijają się w tym kraju szerokim echem. Ja, Daniel Blake jest jednak doskonałym pars pro toto tego, co wyczyniają przerośnięte systemy biurokratyczne państw ze swoimi obywatelami na całym świecie. Zwykła ludzka życzliwość tępiona jest przez regulaminy, spotkania w cztery oczy zastąpione stosem formularzy, nierzadko dostępnych tylko w Internecie i grupą urzędników, zasłaniających się zawsze decyzją przełożonych. Zwykły obywatel tkwi bezsilnie w pardoksach „paragrafu 22”.
Nie sposób zapomnieć, że Loach jest nie tylko wspaniałym społecznikiem, ale jest też sentymentalistą. Nie byłby sobą, gdyby nie wplótł w historię kilku dość oczywistych, wyciskających łzy motywów wątpliwej jakości, a finał historii jest przewidywalny i odrobinę ckliwy. Natomiast scena w banku żywności, w którym głodna kobieta z niecierpliwością otwiera puszkę z jedzeniem, należy do najbardziej poruszających i szczerych momentów tego ściskającego za gardło filmu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe