Nigdy nie byłem wielkim fanem przygód Roberta Langdona – i mówię tu o filmach, bo książek nie miałem okazji czytać, za dużo mam poważniejszych zaległości na półkach. Idąc na Inferno zastanawiałem się, czy zasada głosząca, że trzecia część jest zawsze najgorsza znajdzie swoje potwierdzenie. Tak się nie stało – Kod Da Vinci wciąż pozostaje najgorszym, moim zdaniem, epizodem – co jednak nie znaczy, że seans był satysfakcjonujący.
Wszystko zaczyna się we Florencji, gdy Robert Langdon budzi się w szpitalu, nie wiedząc jak tam trafił i nie pamiętając ostatnich kilkudziesięciu godzin. Szybko okazuje się, że nie dane będzie mu zaznać chwili spokoju, ponieważ ktoś dybie na jego życie. W ucieczce pomaga mu lekarka Sienna Brooks, z którą profesor wspólnie zacznie rozwiązywać zagadki pozostawione przez miliardera Bertranda Zobrista. Twierdzi on, że by uratować Ziemię przed zagładą należy zgładzić połowę ludzkości…
Zobacz również: Snowden – recenzja przedpremierowa filmu Oliviera Stone’a z Londynu #LFF
Ile to już razy widziałem tego typu plany, by ratować naszą planetę. Owszem, sam uważam, że ludzie są w dużym stopniu szkodnikami i rzeczywiście cały czas, systematycznie podcinamy gałąź, na której siedzimy. Ale żeby mordować od razu cztery miliardy ludzi? I to ponoć, jak twierdzą przeciwnicy profesora, w imię miłości. Langdon słusznie zauważa, że w ten sposób próbowano usprawiedliwiać wiele innych zbrodni. Może więc wszystko to razem sprawiło, że nie bardzo mogłem wciągnąć się w opowiadaną przez twórców historię. Od tego jak to się wszystko skończy, bardziej ciekawiły mnie ciekawostki związane z historią i sztuką, o których opowiadał profesor.
Scenariusz – na marginesie zawierający sporo dziur logicznych i to wcale niemałych – nie jest niestety jedynym problemem Inferno. Głównym wydaje się być reżyseria, co jest paradoksalne o tyle, że film ma naprawdę niezłe tempo i trudno byłoby powiedzieć, iż się nudziłem. Nie zmienia to jednak faktu, że Ron Howard – który jest wszak bardzo sprawnym twórcą – tym razem się nie popisał. W trakcie seansu cały czas miałem wrażenie, że film jest zrobiony na kolanie, z konieczności, a nie z rzeczywistej chęci i pasji. Brakuje w nim specjalnych emocji i napięcia. Najlepszym przykładem niech będzie końcówka, kiedy stawką jest przyszłość świata, więc widz powinien siedzieć na skraju fotela. Wtedy właśnie Howard… zupełnie niezrozumiale zwalnia na kilkanaście minut. Późniejsze wydarzenia ogląda się już raczej z obowiązku. Mimo więc, że choć prawie cały czas coś się dzieje, są akcja, pościgi, zagadki, wyłania się z tego wszystkiego fabuła, którą zapomina się bardzo szybko. Zwłaszcza, że jest ona mocno przewidywalna i w sumie żaden z twistów nie będzie specjalnie zaskakujący. Ale tu znów wracamy do wad scenariusza…
Co zatem wyszło i sprawiło, że Inferno nie jest całkowitą stratą czasu? Z pewnością Felicity Jones, którą bardzo lubię i na której filmy zawsze czekam z niecierpliwością (chociaż oczywiste jest, że pod koniec roku premierę będzie mieć znacznie ważniejsza produkcja). Tym co cieszy mnie najbardziej jest to, że jej Sienna jest co najmniej równa Langdonowi, a niekiedy wręcz wybija się na pierwszy plan. Sienna nie jest głupia, ma wiedzę, przez co bardzo często służy pomocą profesorowi w rozwiązywaniu kolejnych łamigłówek. Nie wspominając o tym, że to raczej ona ratuje jego, a nie na odwrót. Jeśli jest w Inferno życie, to właśnie w Felicity Jones.
Zobacz również: Nowy początek – recenzja przedpremierowa z Londynu #LFF
Zresztą nie zrozumcie mnie źle – Inferno nie jest filmem bardzo złym. Można go obejrzeć bezboleśnie, jakąś tam rozrywkę zapewni. Jeśli jednak chcecie zobaczyć coś znacznie lepszego, a do tego mającego bardzo podobne założenie wyjściowe (ludzi jest za dużo i trzeba coś z tym zrobić), to obejrzyjcie serial Utopia.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe