Film Nate’a Parkera ma swoją europejską premierę podczas Londyńskiego Festiwalu Filmowego w cieniu kontrowersji w Stanach Zjednoczonych. Dyskusja, która za oceanem jest równie gorąca, co Smoleńsk czy Wołyń w Polsce, na pewno przysporzy mu jeszcze większego rozgłosu. The Birth of a Nation to ważny, choć nie do końca udany tytuł, piętnujący wstydliwy okres w historii USA.
Parker jest w tej produkcji niczym człowiek-okiestra. Współscenarzysta, pomysłodawca, reżyser, producent oraz odtwórca głównej roli – historycznej postaci Nata Turnera, który w połowie XIX wieku zebrał grupkę czarnoskórych niewolników i postanowił zamordować swoich panów. To krótkie, choć krwawe powstanie, zakończyło się podobnie jak większość polskich zrywów o wolność – śmiercią jego prowodyrów i krwawymi represjami na całej grupie niewinnych osób. Fakt wierności historycznej, który już kwestionują amerykańscy naukowcy, będzie dla widza drugorzędny – choć „oparty na faktach” jest przecież w rękach twórców fabularną fantazją. Ważniejsze będzie emocjonalne zrozumienie tego, jak doszło do owego wydarzenia.
Zobacz również: The Birth of a Nation – film skrytykowany przez historyka nazywając go „totalną porażką”
Młody Nat wychowuje się na plantacji Turnerów – choć jest dzieckiem niewolników, bawi się z białymi dziećmi właścicieli oraz ma okazję, by nauczyć się czytać. Elizabeth Turner (Penelope Ann Miller), żona plantatora, będzie szkoliła chłopca w rozumieniu słów z Biblii – jedynej książki, którą przyjdzie mu przeczytać w życiu. Idzie mu tak dobrze, że nawet zalicza kilka wystąpień przed wiernymi (białymi) w kościele, ale po śmieci jej męża trafi na pole, by dołączyć do matki, babki i innych niewolników w zbieraniu bawełny. Kilkanaście lat później, dorosły Nat (Parker) wygłasza już tylko kazania w stajni dla czarnych. Mężczyzna jest w dość zażyłym związku z zarządzającym plantacją Samuelem (wyjątkowo dobry Armie Hammer), choć o przyjaźni nie może być mowy – dwóch ludzi dzieli w końcu zależność pan – niewolnik. Kiedy farma Turnerów zaczyna przynosić straty, lokalny kaznodzieja namawia młodego panicza, by ten wykorzystał talent Nata do nauczania słowa bożego. Za opłatą ma on wygłaszać płomienne mowy do leniwych niewolników, motywując ich do pracy i cytując słowa z Pisma Świętego mówiące o tym, jak należy służyć swoim panom.
Podróż po okolicznych plantacjach zostawia cierń w sercu Nata – jest to również najbardziej drapieżna i przejmująca część filmu. Widzimy nie tylko brutalne, surowe warunki, w jakich żyją potomkowie Afrykańczyków. Bici, torturowani, głodzeni – do głowy przychodzą obrazy z obozów koncentracyjnych stworzonych przez Nazistów. Przy tym służący u Samuela niewolnicy mają się jak u pana boga za piecem. Obserwujemy też przemianę w bohaterze, który z potulnego i posłusznego baranka przeraża się w świadomego, gniewnego mężczyznę. Słowo boże miało być orężem w rękach panów – Nat w końcu zacznie wykorzystywać je obrony swojej rasy. Jednak dwa inne wydarzenia przechylą czarę goryczy.
Choć główny bohater naoglądał się wielu dramatycznych i brutalnych scen, osobiste sprawy stawiają przysłowiową „kropkę nad i”. Najpierw jego żona, Cherry (Aja Naomi King), zostanie zgwałcona i brutalnie pobita przez łowców niewolników. Potem żona jego brata, na życzenie gościa domu Samuela, zostanie wykorzystana seksualnie przez białego pana. Reżyser nie daje kobietom prawa głosu w postępowaniu bohatera, czyni z nich postaci słabe, zależne od mężczyzn. Nat zwołuje niewolników i – nie pytając ich również o zdanie – ogłasza krwawą zemstę. Logiczne głosy, zwiastujące tragedię, zostają zignorowane.
Rozumiem, że „dość znaczy dość”, ale motywacja bohatera jest co najmniej dziwna. Dodanie wątku zemsty osobistej osłabia moralny wydźwięk filmu. Czyni z niego wariację na Uprowadzoną, a z Parkera – nowego Liama Neesona. Nie zwrócono też uwagi na to, jak zwodnicze jest interpretowanie Pisma Świętego – czy jakiegokolwiek skryptu religijnego – dla swojej sprawy. Obie strony, w scenie kłótni z białym kaznodzieją, przerzucają się cytatami z Biblii, potwierdzającymi słuszność ich myśli. Teoretycznie moralne zwycięstwo jest po stronie Nata, dla mnie każda z nich tkwi w ślepym zaułku. Domyślam się, że postawienie sprawy jasno, po czyjej stronie jest prawda, jest stanowczą odpowiedzią na inny, ważny film o tym samym tytule. W Narodzinach narodu D.W. Griffith usankcjonował na dekady obraz czarnoskórego jako gwałciciela i przestępcy, trzymanego w ryzach tylko przez dzielnych rycerzy Ku-Klux-Klanu. Wypaczony ideologicznie tytuł przeszedł do annałów jako rewolucja w języku filmu i wielki, propagandowy paszkwil na historię jednocześnie. Wersja współczesna nie jest ani jednym, ani – do końca – drugim.
Zobacz również: A United Kingdom – recenzja filmu otwierającego Londyński Festiwal Filmowy
Wspomniałem już o tym, że Parker wziął sprawy w swoje ręce. To pozwoliło mu na wiele rzeczy – między innymi, dorzucić do surowości i brutalności trochę metafizyki. W kilku scenach mówi się wprost o tym, że Nat jest wybrańcem bożym, pomazańcem (ma trzy pieprzyki na klatce piersiowej), prorokiem i karzącą ręką Pana (niepotrzebne skreślić). Bohater ma koszmary o bieganiu w lesie i strachu przed czającym się za drzewem staruszkiem w czarnej szacie (żywo przypominającym kanclerza Palpatine’a…). Są też ujęcia, kiedy cierpi niczym Jezus na krzyżu – w scenie biczowania jest to wprost irytujące. A anielica zapraszająca go do niebios nie pozostawia wątpliwości, z jaką „delikatną” sugestią mamy do czynienia. W dodatku Parker otoczył się zupełnie nieznanymi aktorami, pozostawiając siebie w centrum uwagi. Szkoda, bo kilku innym postaciom należało się więcej czasu ekranowego. Wspomniałem już o pozbawionych głosu kobietach, ale też lokaje, pracujący w domach plantatorów, mają straszne dylematy wpisane w swoje role. Niczym sonderkommando w obozach śmierci, są przecież w niesamowicie trudnej sytuacji moralnej. Na te dywagacje nie ma czasu. Jak widzicie, pomiędzy niezależnością artystyczną i megalomanią granica jest bardzo cienka.
Zobacz również: Musimy zachwycić się The Birth of a Nation
Film Nate’a Parkera wywołał gorące dyskusje jeszcze zanim pokazano go premierowo w Sundance. Nad produkcją wisi przeszłość reżysera, który kilkanaście lat temu został oskarżony (razem z współscenarzystą) o gwałt na osiemnastolatce, a później uznany za niewinnego. Wielu widzów w USA bojkotuje tytuł właśnie z tego powodu. Odkładając jednak te dyskusje na bok i przyglądając się tylko i wyłącznie artystycznej stronie filmu, nie możemy mówić o zwycięstwie. Momentami siermiężny i pokręcony w swojej ideologi, choć sprawnie zrealizowany, pozostawia spore poczucie niedosytu. Jeżeli mam polecić lepszy film o tej tematyce, będzie to Zniewolony. 12 Years a Slave Steve’a McQueena. W kontekście drapieżności i brutalności ustępuje Django Quentina Tarantino. A jeżeli chodzi o faktografię, warto obejrzeć The 13th, kapitalny dokument Netflixa, prezentowany także podczas londyńskiego festiwalu i dostępny już na wspomnianej platformie VOD. Kontekst „białych Oscarów” to jeszcze jedna strona medalu – mówi się już, że The Birth of a Nation zdobędzie kilka statuetek w przyszłym roku. Jeżeli tak się stanie, to raczej „za słuszną sprawę”, nie za wynik artystyczny. Z doświadczenie wiemy, czym kieruje się w swoich osądach Akademia Filmowa.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe