A United Kingdom – recenzja filmu otwierającego #LFF

Z opartymi na faktach historiach jest zazwyczaj taki problem, że reżyserzy boją się udziwniać. Najłatwiej trzymać się prawdy, unikać kontrowersji. A jeszcze bardziej pętla się zacieśnia, kiedy trzeba opowiedzieć o kimś szlachetnym. Powstają zatem pomniki i laurki, godne szkolnego wypracowania. Tak też rzecz ma się z filmem A United Kingdom, który otworzył 60. Londyński Festiwal Filmowy.

Historia księcia Beczuany, który pobierał edukację w Anglii, przygotowując się do przejęcia tronu w swoim kraju, a przy okazji zakochał się w białej kobiecie, opowiedziana została po bożemu. Seretse Khama (David Oyelowo, zagrał Martina Luthera Kinga w Selmie) poznaje Ruth Williams (Rosamund Pike, Zaginiona dziewczyna) na imprezie tanecznej – oboje świetnie się dogadują, czuć między nimi chemię, więc znajomość się rozwija. Wbrew temu, że w społeczeństwie panuje tabu dla par mieszanych, wbrew zakazom rodziny i w końcu wbrew życzeniom rządu brytyjskiego, który otoczył kraj króla protektoratem – młodzi pobierają się. Biała kobieta ma zostać królową tamtejszej wioski, w której mieszkańcy żyją w glinianych chatach. Wuj Sereste (Vusi Kunene), który tymczasowo sprawuje władzę w kraju, też nie będzie zadowolony.

UNITED KINGDOM A still couple embracing

A United Kingdom jest głosem w sprawie segregacji rasowej i praw człowieka w ogóle. Trudno o wyraźniejszy przykład z historii współczesnej – lata 50., za bohaterami jest II wojna światowa, rząd Jej Królewskiej Mości ze względów ekonomicznych układa sobie współpracę z Republiką Południowej Afryki, w której właśnie rodzi się apartheid. Ten haniebny epizod z historii Wielkiej Brytanii zasługiwał na przypomnienie, szczególnie w świetle najnowszych wydarzeń. Scenariusz wcale nie szczędzi szczegółów – dostaje się nawet Churchillowi, który skazał Sereste na dożywotnie wygnanie. Oglądamy Londyn, gdzie na czarnych panów z białymi partnerkami się napada na ulicy, a na klatce „życzliwy sąsiad” wiesza kartkę z szubienicą z podpisem „czarnuch”. Segregacje rasowe w Afryce są normalnością – osobne miejsca dla białych i czarnych, zakaz spożywania alkoholu przez tubylców, skazanych na role sprzątaczy i lokajów.

W centrum filmu znajduje się uczucie łączące główne postaci – jest ono czyste i niemożliwe do złamania. Groźby, korupcja, błagani i rządowe dekrety tego nie zmienią. Aktorzy robią, co mogą, żeby nadać tym pomnikom cech ludzkich. Zarówno Oyelowo jak i Pike ratują ten dość konwencjonalny film. Jest między nimi napięcie, w ich związek łatwo uwierzyć. Seretse jest idealistą, intelektualistą i z mocnym kręgosłupem moralnym. Powalony na ringu ciosem bokserskim od białego zawodnika w pierwszych scenach król Khama powie „Nie spodziewałem się tego”. I oczywiście ciosy, choć nie fizyczne, posypią się na niego później jak grad – biali będą starali się go oszukać, zastraszyć i przekupić. Jego naiwność i idealizm są momentami bardzo drażniące. Da się np. wplątać w podstępny wyjazd z kraju, do którego będzie miał biedę wrócić. Ruth to silna, inteligentna i doświadczona wojną kobieta, która wie, czego chce. Dobrze, że gdzieś w tych papierowych ramach jest miejsce na dowcip i humor, który nadaje postaciom jakże potrzebnego ciepła.

UNITED KINGDOM A still family

Oparty na zasadzie prostych przeciwieństw świat wpada w prostolinijne kategoryzowanie na dobrych i złych. Źli to oczywiście biali, przedstawiciele rządu i władzy. Kiedy pewne postaci pojawiają się na ekranie (Tom Felton i Jack Davenport), brakuje tylko „marszu imperatora” jako podkładu muzycznego. Czarny charakter w tym wypadku ma bardzo jasną karnację. Dobrzy są właściwie wszyscy czarni – nawet wujek księcia wróci do łask. Są w filmie momenty, że wydaje się, że twórcy zdecydują się na jakąś rewoltę, jak choćby gdy pierwszy raz Ruth z mężem przyjeżdżają do jego wioski. Czarni z morowymi minami szykują się na lincz. Ta groźna szybko znika – zostają oni zdegradowani zostają do – dosłownie – kolorowego tła. Jest też biały reporter, który zdaje się być kanalią, a okazuje się całkiem przyzwoitym dziennikarzem, jest kilku prawników – ale oni też gdzieś znikają w tle. Dość szybko powraca filozofia disnejowskiej bajeczki.

O postaci trudno się martwić i wiadomo, że włos im z głowy nie spadnie. Ta plakatowość, która wyziera szczególnie w malowniczych ujęciach Afryki (zderzonych z wiecznie zachmurzoną Anglią) i rzewnej ścieżce dźwiękowej, to chyba największy zarzut dla tego filmu. Amma Asante unika szorstkości i brutalności – zagrożenia są pozorne jak tekturowe dekoracje w teatrze. A United Kingdom nie rości sobie pretensji do czegoś innego niż byciem wzruszającym (jest kilka scen, gdzie łzy same napływają do oczu) melodramatem z historią w tle. Jest to podnosząca na duchu opowieść o pięknej i szczerej miłości, która miała siłę skruszyć skorumpowanych polityków i być zalążkiem do narodzin demokracji: Seretse Khama został pierwszym prezydentem Botswany, wybranym przez obywateli swojego kraju. Piękna historia zasłużyła jednak na bardziej ambitne opakowanie.

Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?