„Paranormal Activity”, podobnie jak kiedyś seria „Piła”, jest już nieodłącznym elementem Halloween. I chociaż już pierwsza część bardziej nudziła niż straszyła, jakimś cudem cykl spopularyzował się na tyle, by prawie każdego roku do kin trafiała nowa część. Twórcy stworzyli idealną maszynkę do robienia pieniędzy: filmy z serii są stosunkowo tanie w produkcji i zawsze zwracają się z całkiem sympatyczną nawiązką.
Po fatalnym romansie z latynoskim środowiskiem w „Paranormal Activity – Naznaczeni” sprzed dwóch lat, seria powraca do starej, sprawdzonej formuły – dom, demon, rodzina i dziecko. Fabuła nawiązuje do poprzednich części, ale trudno pozbyć się wrażenia, że cały czas zatacza koło i zjada własny ogon. Po przeprowadzce do nowego domu bohaterowie filmu odnajdują specjalną kamerę, która może nagrać zjawiska paranormalne. Akurat na czas, ponieważ najmłodsza rezydentka staje się celem ataku złego ducha.
Pod względem realizacyjnym, dostajemy po raz kolejny ten sam film, łącznie z identycznymi ujęciami i założeniami. W desperackiej próbie zrobienia czegoś nowego, „Paranormal Activity – Inny Wymiar” nakręcono w 3D i szumnie zareklamowano widzom, że tym razem, po raz pierwszy, będą w stanie owo „activity” zobaczyć. I faktycznie, demon materializuje się na naszych oczach, ale co z tego, jak przez większość stanowi zbitek ektoplazmy, który od czasu do czasu po prostu z impetem wpada w kamerę.
Generalnie straszenie widza odbywa się w mało subtelny sposób, z wykorzystaniem banalnych i przede wszystkim nieudanych sztuczek. Mam wrażenie, że podczas seansu autentycznie przerażeni mogli być tylko miłośnicy elektroniki – wiele „ataków” ducha kończy się wywróceniem kamery, a jak wiadomo, prawdziwi fani sprzętu najbardziej boją się uszkodzenia bądź zarysowania swoich zabawek.
Doszedłem do wniosku, że twórcy co roku mogliby puszczać nam dokładnie tą samą, dowolnie wybraną część z serii i zupełnie nikt nie zauważyłby różnicy. Nie licząc wybijającej się ponad przeciętność „trójki”, wszystkie odcinki „PA” łączyło miałkie aktorstwo, koszmarna struktura fabularna i słabiutkie dialogi. W „Innym wymiarze” nic się nie zmieniło, chociaż kilku widzów doceniło, że jedna z aktorek ma bardziej niż zazwyczaj wyeksponowane… no powiedzmy, że biust. Wiem, że w tym momencie podniesiecie ocenę.
Jak widać nowa część serii ma też zalety. Oprócz wyżej wspomnianych dwóch, niektóre efekty dobrze wyglądają w 3D. Film jest też bardzo krótki (niecałe 1,5 godziny), więc zanim zdążycie zasnąć albo zdecydować o wyjściu z kina, zobaczycie napisy końcowe. Cyklowi można byłoby wybaczyć wszystkie błędy, łącznie z bełkotliwym scenariuszem, gdyby był chociaż odrobinę straszny. Ale nie jest. Jeśli więc kręci Was łażenie po domu, stukanie, pukanie, szuranie i powtarzanie w kółko „z kim rozmawiasz, Kochanie?”, na własną odpowiedzialność udajcie się do kin.