Trudu nie warte
Komedia inteligencka, tudzież wykształciuchowa – jak wolą mówić niektórzy – to gatunek trudny. Czasem ciężko jest rozbawić publiczność nie uciekając do chwytów poniżej pasa lub też, co trudniejsze, używając tychże chwytów w sposób błyskotliwy, niewywołujący uczucia zażenowania. Równie niełatwym zadaniem jest napisanie dobrego scenariusza. Takiego, który będzie obfitował w iskrzące wymiany zdań, zaskakujące pointy i gagi sytuacyjne. Wydaje się, że obecnie w tym specyficznym gatunku dobrze odnajduje się niewielu twórców. Z jednej strony jest oczywiście nieśmiertelny Woody Allen i jego kolejne neurotyczno-egzystencjalne komedie, z drugiej esteta Wes Anderson, który z filmu na film tworzy dzieła coraz dalej zanurzone w jego specyficznej, autorskiej poetyce. Ostatnio całkiem sprawnie poradził sobie Iñárritu, zgarniając przy okazji worek Oscarów za „Birdmana”. Do tego elitarnego klubu próbuje się wbić, swoim pierwszym po długim milczeniu filmem, Peter Bogdanovich. Czy jego dziewczyna faktycznie jest warta grzechu?
Fabularnym punktem wyjścia dla filmu jest wywiad młodej gwiazdy – Isabelli Patterson – w którym opowiada o tym, jak osiągnęła aktorski sukces. A historia to dosyć barwna, bo wychowana w niespokojnej rodzinie Isabella rozpoczynała jako call girl o ksywce Izzy. Los chciał, że została wezwana do klienta wyjątkowego – Arnolda Albertsona – czyli wziętego broadwayowskiego reżysera o nietypowym hobby. Albertson pomaga bowiem napotkanym prostytutkom wyjść na prostą. Po skorzystaniu z ich usług obdarza je hojną darowizną, która ma pomóc im spełnić marzenia i odejść od sprzedawania ciała. Nie inaczej jest oczywiście w przypadku Izzy. Problem w tym, że dziewczyna chce zostać aktorką i bierze udział w castingu do przedstawienia reżyserowanego przez… Albertsona. Ale to tylko początek problemów. Wokół bohaterów kolejne zawirowania i niechciane zbiegi okoliczności, w myśl zasady, że nieszczęścia chodzą stadami, mnożą się jak katolickie króliki. Co więcej, wszelkie próby ich rozwiązania przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego.
Z pozoru „Dziewczyna warta grzechu” to film, w którym wszystko sprzyja temu, abyśmy dostali komediowy hit na miarę najpopularniejszych filmów Allena. Mamy więc epizodycznie budowaną narrację, gamę barwnych bohaterów dotkniętych najróżniejszymi obsesjami, liczne mniej lub bardziej ostre dialogi oraz satyrę na ludzką obłudę. Kiedy jednak kolejne minuty seansu będą upływać, szybko można się zorientować, że nie wszystkie elementy tej filmowej układanki działają jak należy. Przede wszystkim zawodzi komediowy potencjał postaci drugoplanowych. A przynajmniej większości z nich. Chociażby owładnięty obsesją na punkcie Izzy sędzia, który jest jakby wyjęty z zupełnie innego porządku. Momenty, w których jego postać po raz kolejny miota się i pokrzykuje na innych bohaterów, są raczej żenujące niż śmieszne. Bardzo średnio sprawdza się też Jennifer Aniston w roli psychotycznej terapeutki nie potrafiącej utrzymać języka za zębami. Jej aktorskie szarże i dialogowe walenie po łbie innych bohaterów wyczerpują potencjał postaci dosyć szybko. Niestety również ogólny koncept na budowanie momentów kulminacyjnych w dużym stopniu zawodzi. Wszystko sprowadza się tu do pomysłu „wrzućmy wszystkich bohaterów (i ich niejednoznaczne relacje) do jednego pomieszczenia i liczmy na to, że będzie zabawnie”. Takich momentów mamy w filmie aż trzy. To zdecydowanie o dwa za dużo. Za pierwszym razem bowiem jest jeszcze w miarę zabawnie. Za trzecim już w zasadzie tylko przewidywalnie i sucho. I nawet momenty, w których widać rękę Wesa Andersona (reżyser jest producentem wykonawczym „Dziewczyny…”) nie są w stanie tego uratować.
Jeśli chodzi o obsadę, która na papierze wygląda całkiem imponująco, to jest nierówno. Wspomniana Aniston jest aż nazbyt przerysowana, gra niemal cały czas na jednej znerwicowanej manierze. Z kolei Owen Wilson gra jakby z automatu. Sprawia to, że jego postać po prostu spełnia swoją rolę, ale raczej w pamięć na długo nie zapadnie. Zdecydowanie na plus wyróżnia się dwójka aktorów. Są to Imogen Poots wcielająca się w rolę tytułową oraz Rhys Ifans jako podstarzały gwiazdor. Poots to w zasadzie najjaśniejszy punkt całego filmu i jego największa wartość. Jej Izzy ma w sobie odpowiednią dozę uroku, naturalnego wdzięku oraz naiwności, która sprawia, że nie sposób oderwać od niej wzroku, kiedy pojawia się na ekranie. Rhys z kolei świetnie sprawdza się jako podszyty cynizmem playboy, który wśród problemów innych próbuje ugrać coś dla siebie. I kompletnie nie przeszkadza mu fakt, że musi w stereotypowo gwiazdorski sposób występować z yorkiem na rękach i ciemnymi okularami na nosie.
Przyznam, że po seansie „Dziewczyny wartej grzechu” w pewnym stopniu doceniłem ostatnie chałturki Allena (którego fanem raczej nie jestem). Filmy słynnego nowojorczyka przy całej swej kiczowatości, mają jednak swoistą lekkość. Lekkość w prowadzeniu dialogów, narracji. Przy nim Bogdanovich wygląda jak ociężały zawodnik sumo, którego przy okazji pozbawiono wzroku i ogłuszono. Jeśli więc mam odpowiedzieć na postawione w pierwszym akapicie pytanie, to odpowiadam. Dziewczyna Bogdanovicha grzechu warta na pewno nie jest. Waszego trudu podczas seansu również może okazać się wątpliwy.