Nadszedł czas, aby pożegnać Katniss Everdeen, jej współtowarzyszy i oponentów. Czy na dobre? Na to pytanie w czasach licznych „powrotów” odpowiedź zawsze podszyta będzie delikatną niepewnością. Nie da się jednak ukryć, że idąc na ostatnią część „Igrzysk śmierci”, czułem, że kończy się coś, z punktu widzenia popkultury, ważnego. Co więcej, ważnego bez względu na to, jaką sympatią (bądź antypatią) darzymy omawianą serię. Przecież to właśnie perypetie Katniss pokazały nam inne oblicze kina młodzieżowego (w takiej skali) i stworzyły nową kinową modę. Okazało się, że ogromną popularność wśród nieco młodszych widzów zdobyć mogą nie tylko naiwnie romantyczne i ckliwe historie. Wszak, przy całym uproszczeniu przedstawionego świata, „Igrzyska” zawsze starały się opowiadać o rzeczach ważnych i nie zawsze jednoznacznych. Nieoceniona jest też „równościowa” wartość serii, która stworzyła świetną kobiecą postać. Silną, a jednocześnie nienaśladującą ślepo męskich wzorców. Nie inaczej jest i tym razem. Wygląda jednak na to, że w końcowym etapie coś w tym wszystkim zgrzytnęło, przez co pożegnania z serią nie będzie można zaliczyć do tych wymarzonych.
Przechodząc do meritum muszę na początek rozczarować wszystkich tych, którzy po stonowanym filmie z zeszłego roku spodziewali się epickiego „łubudubu” na zakończenie. Widowiskowych scen akcji w drugim „Kosogłosie” jest jak na lekarstwo. Katniss, po pierwszych sukcesach rebelii i odbiciu Peety, trzymana jest przez prezydent Coin pod kluczem jako propagandowy argument nie do przebicia. Peeta z kolei ciągle zmaga się z praniem mózgu zafundowanym przez Kapitol. Co oczywiste, znana z buntowniczego charakteru bohaterka nie do końca godzi się z swoją rolą i postanawia na własną rękę ruszyć na front, aby dopaść prezydenta Snowa. Zanim się to jednak stanie, Katniss musi odbyć mnóstwo średnio zajmujących rozmów z kolegami i innymi buntownikami. Ślimacze tempo prologu świetnie pokazuje, jak sztucznym i nietrafionym zabiegiem było podzielenie „Kosogłosa” na dwie części. No bo skoro pierwszy epizod miał być przygotowaniem do tego, co wydarzy się później, to fajnie byłoby, gdyby drugi zaczął się „z grubej rury”, bez udawania, że ma się bronić jako samodzielny film. Tymczasem dostajemy jakieś pół godziny quasi-ekspozycji, która absolutnie niczego nie wnosi.
Niestety to nie koniec problemów, jakie stworzył omawiany podział „Kosogłosa”. Cięgi należą się twórcom za to, że nie przewidzieli (albo udali, że nie zauważyli), do czego doprowadzi pozostawienie takiego, a nie innego fragmentu fabuły (a książkowego oryginału trzymają się mocno) samemu sobie. Chodzi o to, że serię „Igrzyska śmierci” niemal od zawsze cechowała pewna nierówność poszczególnych składników filmowej mieszanki. Dobre kreacje aktorskie (Woody Harrelson, Jennifer Lawrence, Donald Sutherland) przeplatały się z tymi gorszymi (Josh Hutcherson, Liam Hemsworth), a patetyczne dialogi były kontrowane przez zabawne riposty (tu znów królował Harrelson). Podobnie się też miała sprawa z poszczególnymi wątkami. Nieciekawy romantyczny był często przykrywany „dojrzalszym”, mówiącym o propagandzie czy wartościach takich jak demokracja czy wolność. W drugim „Kosogłosie” zaakcentowane mocniej są niestety elementy gorsze. I tak niemal przez 3/4 projekcji będziecie chcieli sobie wyrwać włosy z głowy, kiedy Peeta będzie rozważał, czy mózg ma wyprany bardzo czy trochę mniej. Równie zajmujący będzie wybór Katniss między dwoma amantami stającymi w konkury. Ogromnie boli też fakt, że mocno ograniczona jest rola starszej części obsady w ekranowych wydarzeniach. Nawet wątek „propagandowy” trochę zgrzyta, kiedy sprowadzony zostaje do zmiany kanałów w telewizorze.
Ostatnia część „Igrzysk śmierci” nie jest jednak filmem kompletnie przegranym. Jest tu kilka scen-perełek, które przypominają, skąd wzięła się popularność serii. Pierwsza z nich to znakomicie nakręcona sekwencja przejścia głównych bohaterów przez podziemny tunel. Suspens, dobre granie tym, czego nie widać i zabawa z oczekiwaniami widza to poziom raczej nieosiągalny dla większości produkcji z segmentu young adult. Przez całą projekcję przewija się też wątek tego, jaką rolę dla rewolucji odgrywa główna bohaterka, co też jest ciekawe. Znakomicie wypada przedostatni akt, kiedy to górę biorą wątki polityczne. Wtedy też dostają one odpowiedniej wagi i ciężaru, a film powinien się skończyć. Niestety, na deser dostajemy jeszcze niezwykle tandetny epilog, który burzy dobre wrażenie. Nie sposób też nie wspomnieć o pewnych elementach stałych dla całej serii. Wszystko jest nakręcone poprawnie, a dekoracje i kostiumy dalej utrzymane są w ponowoczesnym, sterylnym stylu. Jak zwykle można się też przyczepić, że obraz wojny jest tutaj zbyt czysty, ale można to złożyć na karb obranej grupy docelowej (inną sprawą jest to, czy to faktycznie dobre rozwiązanie?).
Nie będę ukrywał, że dla mnie drugi „Kosogłos” okazał się być najsłabszą częścią cyklu, a co za tym idzie – sporym rozczarowaniem. Film ten przypomina mi trochę drapieżnego kota, którego ktoś pozbawił pazurów i zębów – najmocniejsze elementy serii zostały tu mocno stępione lub usunięte. Oczywiście, prawdopodobnie filmowa wartość „Kosogłosa” dalej będzie nieosiągalna dla wszelkich „Niezgodnych” czy innych „Dawców pamięci”. Tym razem jednak będzie to „zasługa” konkurencji, a nie samych „Igrzysk”. Co tu dużo gadać? Liczyłem na sporo więcej.