Opis „Mandarynki”, który można było znaleźć w gazetce ostatniego WFF, brzmi jak mokry sen bywalców stołecznego Placu Zbawiciela. Film kręcony iPhone’em, główne bohaterki to transseksualne prostytutki, a akcja rozgrywa się w Wigilię. Brzmi jak kompletne szaleństwo? Skuszony wrodzoną ciekawością udałem się jednak na seans. I… wyszedłem bardzo pozytywnie zaskoczony, a produkcja z miejsca stała się moim faworytem wspomnianego festiwalu. „Mandarynka” to film, który dobitnie pokazuje, że malkontenci narzekający na powtarzalność amerykańskiego kina niezależnego kompletnie nie mają racji. Wśród tamtejszych twórców wciąż można znaleźć ogromne pokłady energii i czystą bezkompromisowość.
Scenariuszowy plot, na którym opiera się film, jest prosty niczym konstrukcja staropolskiego cepa. Oto główna bohaterka – transseksualna prostytutka o ksywce Sin-Dee – wychodzi z aresztu. Niedługo potem otrzymuje, po trosze przypadkiem, od swojej przyjaciółki i koleżanki „po fachu” Alexandrii smutną wieść. Okazuje się, że w czasie kiedy Sin-Dee siedziała za kratkami, jej chłopak – Chester – zdradził ją z biologiczną kobietą (zgrabnie zwaną przez bohaterów filmów „rybiarą”). Od tego momentu rozpoczyna się ostra i bezkompromisowa jazda. Główna bohaterka to bowiem twarda sztuka, której upór w dążeniu do celu zadziwiłby zapewne samego Marka Watneya. Nie obędzie się więc bez przetrząśnięcia całego Los Angeles, wtargnięcia do burdelu, a to zaledwie początek krucjaty Sin-Dee…
To, co uderza od niemal pierwszego kadru „Mandarynki”, to niesamowita wręcz energia i werwa, którymi obraz Seana Bakera jest wprost przepełniony. Każda minuta filmu to mocny i bezkompromisowy strzał precyzyjnie wymierzony w percepcję widza. Strzał zbudowany z niesamowicie wartkiej akcji, ostrych jak brzytwa dialogów i masy gagów. W jaki sposób reżyserowi udało się uzyskać tak dynamiczny efekt całości? Koncept, na którym oparł swój film, jest wbrew pozorom bardzo prosty i powszechnie znany chociażby z… „Adrenaliny”. Podobnie jak w akcyjniaku ze Stathamem dominują dynamiczne ujęcia, kamera podąża za bohaterami, a wszystkiemu towarzyszy intensywna elektroniczna muzyka. Co warto zaznaczyć, pomimo tego, że obraz został nakręcony iPhone’em, to kadrowanie jest bardzo „filmowe”. Oznacza to, że nie uświadczycie tu rozedrganych ujęć z ręki tak popularnych we współczesnych horrorach. Mam wrażenie, że dla Bakera telefon z jabłkiem jest tylko przewrotnym znakiem czasów – ma pokazać, że w dzisiaj kinowy film może zrobić każdy. Liczy się tylko pomysł i chęć działania. Nie mogę też nie wspomnieć o humorze, którego w „Mandarynce” pełno. A ten, choć bywa dosadny, jest jednocześnie zabójczo zabawny. Wystarczy chociażby wspomnieć scenę, w której Alexandria kłóci się ze swoim klientem o zniżkę na swoje usługi umotywowaną… magią świąt.
Choć „Mandarynka” to filmowy rollercoaster, w którym formalnych i scenariuszowych atrakcji nie brakuje, to Baker nawet na moment nie zapomina o swoich bohaterach. W końcu mamy tu do czynienia z dramatem komediowym, a nie czysto rozrywkowym filmem. Sin-Dee, Alexandria czy Chester nie są jedynie pionkami przesuwającymi się przed kamerą czy zbiorem póz, z których możemy się pośmiać. To wielowymiarowe postacie z krwi i kości. Z różnorakimi motywacjami, problemami i ambicjami tworzą ciekawą mozaikę, z którą łatwo się utożsamić. Oczywiście niebagatelną rolę w osiągnięciu tego celu odgrywają tutaj aktorzy. Choć nazwiska takie jak Kitana Kiki Rodriguez czy Mya Taylor raczej niewiele Wam powiedzą, to warto podkreślić, że „Mandarynka” zagrana jest brawurowo. I to właśnie dzięki obsadzie w miarę lekko udaje się też łyknąć ogólne przesłanie filmu, które jest dosyć banalne – wszyscy potrzebujemy bliskości i akceptacji.
Na koniec sprawę trzeba postawić jasno. „Mandarynka” to jedna z ciekawszych premier grudnia i być może najlepszy niezależny film roku. Dowód na to, że kina LGBT nie można sprowadzać do propagandowej agitki. Jeśli więc już obejrzeliście „Gwiezdne Wojny”, jesteście anty-systemowi lub obawiacie się tłumów na innych salach, to film Bakera jest dla Was pozycją obowiązkową. Mam nadzieję, że po seansie powyższa produkcja zostanie zaliczona w poczet Waszych ulubionych filmów świątecznych – tuż obok „To właśnie miłość”.