Przełęcz ocalonych – przedpremierowa recenzja z festiwalu #Venezia73

Święty żołnierz

Od poprzedniego filmu Mela Gibsona minęło równo dziesięć lat, ale australijski aktor i reżyser nie zmienił się ani trochę. W swoim najnowszym filmie sięga do epizodu z II Wojny Światowej i oprawia go w typową dla siebie formę. Na szczęście Przełęcz ocalonych to nie tylko krwawe detale pokazane w zwolnionym tempie. To dobrze opowiedziana historia ze świetną rolą Andrew Garfielda.

Oparty na prawdziwych wydarzeniach film rozpoczyna się głośną, brutalną sekwencją wojenną. Ciała żołnierzy wykonują salta, krew tryska, ogień trawi ludzkie korpusy, wybuchy i strzały spektakularnie trzęsą całą salą. Krótkie preludiom do tego, co będzie działo się później, szczęśliwie nie definiuje całej produkcji. Zgrabnie podzielona na trzy części opowieść bardzo dobrze utrzymuje balans pomiędzy osobistym dramatem głównego bohatera, a okropieństwami wojny.

Andrew Garfield jako żołnierz w filmie Przełęcz ocalonych

Najpierw oznajemy Desmonda Dossa jako małego urwisa, którego beztroskie podejście do przemocy zmieni się, kiedy nokautuje cegłówką swojego brata.  Nie będzie kary cielesnej od ojca alkoholika (Hugo Weaving w ciekawej, złożonej roli), weterana Wielkiej Wojny, ale pochodzący z pobożnej rodziny chłopak dozna swoistego olśnienia – „nie zabijaj” to przecież jedno z przykazań boskich. Kolejna przełomowa chwila przychodzi, gdy kilkanaście lat później ratuje życie rannemu mężczyźnie. Zda sobie sprawę, że swoim postępowaniem i umiejętnościami może przynieść wiele dobrego. W szpitalu poznaje też piękną Dorothy (Teresa Palmer), która jednym spojrzeniem skradnie jego serce. W tej półgodzinnej sekwencji błyszczy nie tylko Garfield, z lekkością grający prostego, sympatycznego chłopaka z Virginii, ale Gibson udowadnia, że potrafi umiejętnie zbudować prostą, romantyczną historię między dwojgiem bohaterów. Jest wzruszająco, zabawnie i beztrosko. Ale nad życiem Dossa zbierają się chmury.

Po ataku Japonii na Pearl Harbor prawie wszyscy młodzi mężczyźni zgłaszają się do wojska – łącznie z bratem Dossa. Desmond również zaciąga się do armii – chce być medykiem. Poprzysiągł przecież Bogu (jest adwentystą dnia siódmego), że nie weźmie broni do ręki i nie będzie zabijał, tylko ratował życie. Dla sierżanta Howella (Vince Vaughn) i kapitana Glovera (Sam Worthington) na takie myślenie nie ma w armii miejsca. Podczas swojego szkolenia Doss będzie więc szykanowany, a dowódcy i koledzy podejmą kolejne próby, żeby go złamać. Kiedy jednak mężczyzna dopnie swego i znajdzie się na polu walki bez żadnej broni okaże się, że nie jest takim tchórzem, za jakiego uważało go dowództwo.

Kadr z filmu Przełęcz ocalonych - Vince Vaughn, Sam Worthington i Andrew Garfiled

Piekło wojny widzieliśmy w kinie nie jeden raz. Gibson, który wystąpił choćby w Gallipoli i Byliśmy żołnierzami, wyciągnął wnioski z historii gatunku (Szeregowiec Ryan, Full Metal Jacket, Flaga naszych ojców) i przefiltrował je przez swoje doświadczenie za kamerą. W każdym detalu dba o pokazanie, że wojna z Japonią nie była spacerkiem. Ciała młodych żołnierzy piętrzą się na ciężarówkach, ranni i zabici w pierwszych minutach ataku potwierdzają tylko tą tezę. Kule świszczą, krew tryska, wnętrzności i obgryzane przez szczury trupy są wątpliwą ozdobą pola walki. W zwolnionych ujęciach film zbliża się do ikonicznych dziś dzieł Sama Peckinpaha – efektem miało być zapewne obrzydzenie wojny, choć łatwo przekroczyć tą linię i mówić o nobilitację przemocy. Trudno jednak nie zgodzić się też, że jest to stylistyczna maniera współczesnego kina akcji.

Dla równowagi tego elementu technicznego, przychodzi czynnik ludzki. I na tym polu Przełęcz ocalonych wznosi się ponad przeciętność. Świetnie bowiem udało się Gibsonowi uchwycić batalion głównego bohatera, który jest czymś więcej niż bezimienna grupa żołdaków. Ci ludzie z twarzami, historią i przydomkami są więcej niż mięsem armatnim. Doss swoim postępowaniem nie pozwala nam o tym zapomnieć. Podobnie reżyser wraca do wątku z Dorothy i ojcem żołnierza – emocjonalna warstwa filmu jest dobrze wyważona i rezonuje w widzu. Jest w całości też miejsce na humor, który doskonale rozładowuje patetyczność i powagę.

Andrew Garfield jako żołnierz w filmie Przełęcz ocalonych

Pewnie, że nie jest to film idealny. Gdzieniegdzie reżyser popada w lekką przesadę z obdarzaniem swojego bohatera niemalże boskimi atrybutami, albo stawia moralny wybór bohatera do nie noszenia broni jako rzecz nie podlegającą dyskusji (Desmond nigdy się nie waha), ale można na to przymknąć oko. Przełęcz ocalonych jest naprawdę udanym filmem w ogóle i świetnym kinem wojennym, w którym wyśmienicie zaprezentował się nie tylko Garfield jako aktor. Prześladowany kontrowersjami z życia prywatnego Mel pokazał, ile jest wart jako reżyser. Tak, być może pewien sposób patrzenia na świat jest ciągle bardzo „autorski”, ale nie można mu odmówić nienagannego warsztatu. A ten w Hollywood jest zawsze na wagę złota. Jeżeli tylko jakość przełoży się na wynik finansowy, kolejnego filmu Australijczyka doczekamy się szybciej niż za dziesięć lat.

Tytuł miał światową premierę podczas 73. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie pokazany został poza oficjalnym konkursem.

Premiera polska filmu przewidziana jest na 4 listopada.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

 

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?