Miles Davis i ja – recenzja jazzowej biografii z Donem Cheadlem w roli głównej!

Parafrazując pamiętne zdanie z Big Short Adama McKaya można śmiało powiedzieć, że jazz jest jak poezja (bądź prawda jeśli wolicie) – ludzie go nienawidzą. Jest to oczywiście nienawiść niejawna. Skrzętnie ukrywana pod płaszczykiem dobrego wychowania. No bo przecież, nikt nie przyzna się wprost, że gatunku, którego wykonywaniem pała się chociażby sam Woody Allen, nie lubi. Ba, w zwyczajowym, codziennym small talku większość przyzna, że „jazz jest ważnym gatunkiem”.Nie zmienia to jednak faktu, że płyty Coltrane’a czy Herbiego Hancocka raczej nie rozchodzą się w milionowych nakładach. Z tego punktu widzenia, możemy uznać, że filmowy portret Milesa Davisa jest ciekawy z racji samego powstania. To fakt, Miles jest prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym jazzmanem jaki do tej pory się urodził, ale jednak. No i czy poza paroma słynnymi fotografiami i kultowym logiem wiemy o nim coś więcej? No dobra, ale czy odłóżmy warstwę intencji. Czy Miles Davis i ja przekona do jazzu nie przekonanych? Tu już sprawa jest trochę bardziej skomplikowana

miles davis 1

Miles Davis i ja skupia się stosunkowo krótkim wycinku z kariery muzyka i toczy się dwutorowo. Akcja głównego wątku rozgrywa się gdzieś między 75 a 80 rokiem. Wtedy to Davis przestał nagrywać, a jego głównym zajęciem było pochłanianie rozmaitych substancji odurzających. Te ekscesy oraz fakt, że o tym okresie wiemy niewiele twórcy postanowili wykorzystać aby zbudować fikcyjny wątek kryminalny. Zmanierowany, arogancki i będący w dołku Davis poznaje w nim zuchwałego dziennikarza Rolling Stone – Dave’a Bradena. Bezczelność Bradena oraz dobra kokaina, do której ma dostęp przełamuje opór muzyka i ten pozwala sobie towarzyszyć w roli szofera. Niemal w tym samym momencie rozpoczyna się spór Davisa z cwaniakami z Columbia Records, którzy chcą za wszelką cenę zdobyć i wypuścić na rynek nagrania z tajemniczych sesji trębacza. W końcu „wielkie powroty po latach” to zawsze dobry moment aby zbić na tym solidny kapitał. Milesowi Davisowi drugiej połowy lat 70 bliżej jednak do ulicznego gangstera niż sympatycznego pana z trąbką, więc konflikt będzie ostry. Nie obędzie się więc bez słownych utarczek, nabitego rewolweru, a nawet… samochodowych pościgów. Drugi, dużo już spokojniejszy wątek to historia relacji Davisa z Frances Taylor, która to relacja, wedle filmowej wizji, była przyczyną twórczej niemocy muzyka.

Zobacz również: Venezia73 – Skolimowski z nagrodą, świetne recenzje La La Land

Trzeba pochwalić występującego w potrójnej roli (reżyser, scenarzysta, odtwórca głównej roli) Dona Cheadle’a. Przede wszystkim za odwagę. Mam wrażenie, że postawił on sobie za cel oderwanie się od schematu „typowej hollywoodzkiej biografii”, który tak często przynosi twórcom złote statuetki. Tym samym, choć widać, że Cheadle muzykę jazzmana lubi to, bardzo stara się aby nie budować mu swoim filmem pomnika. Podkreśla to zresztą bardzo dobitnie kilkoma kwestiami swojego bohatera. Najlepszy przykład to bodaj scena, w której Davis ochrzania na antenie radiowego DJ-a, który właśnie wystawił mu bardzo kwiecistą słowną laurkę. Co do samej konstrukcji obrazu to przypomina on nieco konstrukcję jazzowego kawałka. Mamy główny temat – czyli wątek walki z Columbia i liczne, nie zawsze chronologiczne, dygresje w postaci urywków z nagrywania słynnych albumów i relacji z Taylor. Miles Davis i ja to też film dwóch bohaterów. Hałaśliwego pozera z lat 70, dla którego kontrapunkt stanowi stonowany Davis z czasów Kind of Blue. Szkoda tylko, że relacja z Taylor ucieka czasem w niepotrzebnie ckliwe i zwyczajnie tanie rejony. Problem jest też z postacią Bradena, która z czasem staje się jakby niepotrzebna. Cieszy za to fakt, że Cheadle – podobnie jak Davis na fusion rockowych albumach – zaskakująco łączy ze sobą filmowe gatunki. Typowy budy movie ze strzelaninami i pościgami idzie tu pod rękę z typowym dramatem i melodramatem.

miles davis

Przy całym moim podziwie dla ciekawej struktury Miles Davis i ja, mam jednak z obrazem Cheadle’a pewien problem. To jeden z tych filmów, w który odbiera się na dwóch poziomach. Na tym czysto intelektualnym możemy docenić sprawną konstrukcję, dobre role (Cheadle jako Miles jest naprawdę niezły!). Gorzej z poziomem emocjonalnym, tym który sprawia, że „wsiąkamy” w film. Przyznam szczerze, że ja nie wsiąkłem ani na chwilę. Kolejne pościgi nie emocjonowały, wzruszające sceny nie wzruszały. Oglądałem to cały czas „na chłodno” z boku. Na szczęście jest jeszcze jeden element, który po prostu musiał dobrze zagrać. Mowa oczywiście muzyce Davisa, która milknie w tle bardzo rzadko. Po wyjściu z kina wciąż będą Wam w głowach grały So What, Solea, a nawet połamańce z Bitches Brew.

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?