Amerykański pisarz John Green stał się dla młodego pokolenia tym, kim dla starszego był i wciąż jest Nicholas Sparks. Bestsellerowa powieść „Gwiazd naszych wina” została przeniesiona na kinowy ekran w 2014 roku i od razu podbiła serca widzów swoją bezpretensjonalnością, ciepłem i niezłym zwrotem akcji, a przy okazji także przyzwoitym aktorstwem i świetną, młodzieżową muzyką. Kwestią czasu była kolejna ekranizacja. Padło na „Papierowe miasta”, najnowszą powieść Greena. I to tyle z dobrych wiadomości.
Film skupia się na relacji pomiędzy nastoletnim Quentinem i mieszkającą w sąsiedztwie tajemniczą i piękną (?) Margo, w której chłopak jest desperacko zakochany. Pewnego wieczoru dziewczyna włamuje się do jego sypialni i wyciąga na nocną eskapadę głupot i szaleństw, która zacieśnia więzy pomiędzy bohaterami. Problem w tym, że kiedy Quentin totalnie pogrąża się w odmętach uczucia, Margo ucieka z domu i znika. Nasz dzielny bohater będzie musiał poszukać wskazówek dotyczących aktualnego miejsca jej pobytu, a potem wyruszyć z przyjaciółmi w podróż po USA, by odnaleźć miłość swojego życia.
Od razu zaznaczę, że nie jestem miłośnikiem prozy Greena, trudno jest mi więc odnieść się do literackiego pierwowzoru. Oceniam, co widzę – a widzę, że ekranizacja „Papierowych miast” to jeden z najbardziej mdłych, niewiarygodnych i nudnych filmów, jakie dane mi było ostatnio zobaczyć. Źle nakreśleni bohaterowie są… nomen omen papierowi, a interakcje pomiędzy nimi na przemian irytują i zniesmaczają swoją naiwnością.
Reżyser Jake Schreier zupełnie nie wie, jak prowadzić swoich bohaterów, przez co zarówno Nat Wolff, jak i Cara Delevingne, do której wzdycha obecnie pół internetu, ani na moment nie angażują widza w opowiadaną historię. „Papierowe miasta” przez prawie dwie godziny opowiada o ludziach robiących głupie rzeczy i traktujących to wszystko jako wielki „gamechanger”. W dialogach brakuje polotu, a jeśli nawet silą się na chwilowe wzloty, szybko okazuje się, że to tylko puste gadki, mające imitować ambitne i górnolotne przemyślenia. Od czasu do czasu uda się natomiast przemycić sympatyczny i zabawny żart, głównie za sprawą drugoplanowych bohaterów odgrywanych przez Justice’a Smitha i Austina Abramsa.
Największym problemem „Papierowych miast” jest brak autentyczności. W efekcie nastolatki próbują robić coś, co wydaje im się ważne, ale wygłupiają się tylko, nudząc widza swoimi wynurzeniami. Filmowi brakuje wszystkiego, co czyniło poprzednią produkcję opartą o prozę Greena wyjątkową, a w szczególności emocji, do których moglibyśmy się odnieść. Rozczarowuje również finał, spłycając całą wymowę jeszcze bardziej. Być może film Schreiera trafi do grupy 13-latków z buzującymi hormonami, chociaż wydaje mi się, że obraz, w którym najbardziej ekscytująca jest mijana na drodze krowa, skazany jest na zapomnienie.
https://www.youtube.com/watch?v=XCg8lWVLUvQ