Batman: Zabójczy żart – recenzja animowanej adaptacji kultowego komiksu

Alan Moore to złote dziecko amerykańskiego komiksu. Nie dziwnym więc, iż jego arcydzieła tak chętnie przenosi się na ekran. Przyszedł czas na słynny Zabójczy żart – genialną historię, która chyba jak żadna inna ukazuje portret Jokera i jego relację z Batmanem. Tym razem postawiono na animację. Chciałoby się powiedzieć: nareszcie! A więc obsada zebrana – przede wszystkim chodzi oczywiście o Kevina Conroya jako głos Batmana, jako Joker zaś Mark Hamill wyciągnięty z emerytury –  a za scenariusz wziął się zdolny autor Brian Azzarello (odpowiada m.in. za komiksy Luthor i Strażnicy Początek: Komediant). Czy coś mogłoby pójść nie tak? Okazuje się, że jak najbardziej.

Batman: Zabójczy żart przedstawia nam prawdopodobne origin story Jokera (prawdopodobne, bo retrospekcje samego Jokera z oczywistych względów nie dają nam nic pewnego), to jak na względnie normalnego człowieka wpłynęło spotkanie z Batmanem. Dlatego też ci, którzy zdążyli się już zapoznać z komiksowym pierwowzorem, mają pełne prawo zachodzić w głowę przez pierwsze 20-30 minut, co właśnie oglądają (zresztą niezaznajomieni z oryginałem, jeżeli czytali choćby opis filmu przed seansem, także raczej będą widzieli, że coś jest nie tak). Otóż w ciągu tego czasu o Jokerze ani widu, ani słychu, Mroczny Rycerz tymczasowo stoi na uboczu, na pierwszym planie zaś obserwujemy rozterki… Batgirl. Tak jest, Azzarello uznał, że z jakichś powodów pierwotna historia zostanie wzbogacona, jeżeli wprowadzi się do niej wątek córki komisarza Jima Gordona, normalnie pełniącej rolę tylko i wyłącznie ofiary machinacji Jokera. I nie chcę zostać tutaj źle zrozumiany, postać późniejszej Oracle ma potencjał, jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi dowodzą, że to po prostu nie jest jej film. Inna sprawa, że Azzarello wykazał się tutaj straszliwym lenistwem i partactwem jednocześnie. Sam doklejony wątek przypomina bardziej jakiś „niegrzeczny” film młodzieżowy aniżeli pełnokrwistą, brutalną opowieść o tym, jak łatwo można czasem popaść w szaleństwo. Zęby same układają się do zgrzytania, gdy słuchamy tych beznadziejnych dialogów Batgirl z Batmanem, obserwujemy kulisy ich romansu, czy też patrzymy z zażenowaniem na sceny rodem z opery mydlanej, gdy w sprawie owych miłostek doradza Barbarze stereotypowy przyjaciel-gej (!).

Zobacz również: Luthor – recenzja komiksu

Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko pierwsze kilkadziesiąt minut obrazu. I rzeczywiście, dalej jest już w zasadzie tylko lepiej. Problem polega na tym, że wątek Barbary kompletnie rujnuje kompozycję całości. Komiks zaczyna się i kończy dialogiem dwóch arcywrogów, co jeszcze bardziej podkreśla głębię i niejednoznaczność tej relacji, sprawiając, że mamy do czynienia z dziełem kompletnym. Tymczasem Azzarello poprzedził przybycie Batmana do Arkham romansidłem z Batgirl w roli głównej, gdzie oprócz wymienionych już kwestii, mamy nic niewnoszący wątek młodego przestępcy – siostrzeńca szefa włoskiej mafii – któremu panna Gordon wpadła w oko. To jednak wciąż nie koniec niedorzeczności tego wątku. Przechodzimy do części, która jest naczelnym dowodem na lenistwo scenarzysty. Bo łatwiej byłoby mu wybaczyć ten motyw, gdyby potem próbował wybudować w jakiś sensowny sposób (albo chociaż spróbować!) pomost pomiędzy swoimi bazgrołami a właściwą częścią dzieła Moore’a. Lenistwo Azzarello sięga jednak tak daleko, że dosłownie wkleił pierwsze pół godziny zupełnie odrębnej historii – tak jakby to był poprzedni odcinek serialu – która nie wnosi absolutnie nic do właściwej części historii.

Na szczęście nie psuje to odbioru całkowicie. To, co jest przeniesione wiernie, oczywiście się znakomicie broni. Mocno mu w tym pomagają rewelacyjne animacje, nieuciekające pod względem formy od klasyków w rodzaju Batman: The Animated Series, ale również posiadające pewne rysy nowoczesności. No i jest oczywiście legendarny duet Conroy-Hamill, ciągnący za uszy cały projekt. Reszta aktorów podkładających głosy także się spisała – wypada tu wyróżnić Tarę Strong jako Barbarę oraz Robina Atkina Downesa, udzielającego głosu detektywowi Bullockowi. Do plusów, które wynikają nie tylko z genialności materiału bazowego, ale i z inicjatywy twórców, można dołożyć świetnie dopasowany, poruszający motyw muzyczny w ostatnich minutach Zabójczego żartu, w ostatnim dialogu Batmana z Jokerem. Gdyby jeszcze soundtrack nie był tak nijaki przez całą resztę projekcji, z pewnością podwyższyłby on ogólną ocenę.

Zobacz również: Mark Hamill na żywo w dialogu z filmu Batman: Zabójczy żart!

Kto więc uznawał, że ekranizacja Zabójczego żartu to samograj, cóż, ekipa pracująca przy tym projekcie pokazała aż za dobrze, że pozory mylą. Na silę wciśnięty wątek Barbary Gordon jest tak fatalny, że potrzeba naprawdę sporej cierpliwości, by przez niego przebrnąć bez przewijania na podglądzie. Są, rzecz jasna, elementy, które zostały wykonane co najmniej dobrze, jednak niestety lwia ich część wynika po prostu z klasy pierwowzoru. Kto wie, może gdyby ludzie siedzący nad tą historią trochę mocniej przemyśleli, co można dołożyć do oryginalnej fabuły, a czego lepiej jest nie ruszać, mielibyśmy znacznie lepszy seans?

Ilustracja wprowadzenia – materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?