Jeśli pamiętacie jeszcze Eliego Rotha, wiecie, czego oczekiwać po jego nowym, całkiem głośnym filmie. „The Green Inferno”, podobnie jak „Hostel” czy „Śmiertelna gorączka”, to paradny festiwal groteskowej brutalności i rozlewu krwi. Od czasu premiery swojego ostatniego horroru (a ta miała miejsce osiem lat temu) Roth wydoroślał jednak jako reżyser; lub inaczej – w mniejszym lub większym stopniu porzucił chłopięcy infantylizm. „Green Inferno” to nie tylko film gore, ale też głos w dyskusji nad gorączkowym, snobistycznym aktywizmem politycznym. Głos dość cichy i nieśmiały, lecz uchwytny.
Nowy Jork. Justine (Lorenza Izzo), której ojciec pracuje dla Organizacji Narodów Zjednoczonych, jest studentką prestiżowego college’u. Zszokowana wykładem na temat barbarzyńskich praktyk obrzezania kobiet, dziewczyna angażuje się w ruch studenckich aktywistów. Bardzo szybko ulega wpływom przystojnego Alejandro (Ariel Levy), planującego wystąpić z protestem przeciw wycinaniu peruwiańskich lasów deszczowych. Zorganizowana zostaje ekspedycja, w której udział bierze blisko tuzin osób, wśród nich Justine. Strajk nowojorskich uczniaków ma zostać sfilmowany i puszczony w świat za pośrednictwem mediów społecznościowych. Młodzi ideowcy nie przewidują jednak najbardziej oczywistego: niecywilizowani, tubylczy mieszkańcy Amazonii wcale nie muszą uznać ich działań za pokojowe…
Najmocniejszą bodaj sceną „The Green Inferno” okazuje się ta, w której zamaskowani bohaterowie przykuwają się łańcuchami do drzew i spycharek, a następnie telefonami komórkowymi filmują bezskuteczne próby ich pojmania przez uzbrojonych agresorów. Prowokacja przebiega bezproblemowo do momentu, w którym Justine, niewinne i prostoduszne dziewczę, przekonuje się, że ma kłopot z obsługą swojej kłódki. Choć przy skroni natychmiast rzuconej na ziemię dziewczyny pojawia się lufa karabinu, żaden z towarzyszy wyprawy nie odrzuca telefonu. Nagrania studentów szybko stają się przebojem Twittera, a młodzi dumnie opijają swój sukces. Ich entuzjazmu nie podziela Justine.
„Green Inferno” zadaje sobie trud zgłębienia zarówno psychologii niektórych z postaci, jak i istotnych dla współczesnego świata kwestii: imperializmu, militaryzmu, ksenofobii, deforestacji. Zarys sylwetek bohaterów nie pozostawia wiele do życzenia. Justine, dziewicza final girl, przechodzi odpowiednią dla swego archetypu metamorfozę i z cnotliwej córeczki tatusia przeistacza się w waleczną siłaczkę. Tematy społeczno-polityczne Roth traktuje powierzchownie, zwyczajnie się w nie nie wgryzając. Jak dowodzi jednak omówiona akapit wyżej scena, by złapać widza za serce, nie są potrzebne rozwlekłe, światopoglądowe rozprawy. Nie należy też wymagać, by etatowy twórca filmowych shockerów urastał do pozycji kinematograficznego erudyty.
„The Green Inferno” to horror, nie film Michaela Moore’a, więc i przez pryzmat gatunku powinien być oceniany. Nowa pozycja Rotha solidnie wstrząsa widzem wówczas, kiedy reżyser faktycznie zabiega o poruszenie. Warte wspomnienia są tu dwie sceny. W pierwszej jeden z nieszczęsnych jeńców trafia w łapy plemiennych barbarzyńców i, powoli rozczłonkowywany, ginie bardzo krwawą śmiercią. Druga, bardziej złożona ze scen silniej wpływa na widownię, bo pogrywa z niepewnością bohaterów. Nowojorscy studenci zostają schwytani przez rozwrzeszczanych tubylców i są prowadzeni do klatek w ich własnej wiosce. Przyprawiająca o dreszcze, kilkuminutowa sekwencja jest tym efektowniejsza, że młodzi przeżyli właśnie wypadek lotniczy, przez co znajdują się w stanie otępienia. Eskortowani przez karczemnych kanibali, stopniowo, z przerażeniem zdają sobie sprawę, co ich czeka. Jako pierwszy kanibalistyczny horror od dekad „Green Inferno” zostanie przez niektórych uznany za niedostatecznie krwawy, niewykorzystujący potencjału podgatunku oraz co najmniej kilku niezaszlachtowanych postaci. Niepotrzebnie. Soczyste efekty specjalne w wykonaniu Gregory’ego Nicotero i Howarda Bergera („Walking Dead”) oraz wzmożona aura niepokoju rekompensują te straty.
Wśród wad filmu największą uwagę zwraca głupota, na jaką raz po raz pozwala sobie Roth. Brak poczucia bezpieczeństwa i swobody wśród zniewolonych bohaterów okazuje się dla reżysera okazją do uraczenia widza sceną niekontrolowanego oddawania stolca. Jeszcze w innym momencie przyglądamy się, jak przewrócony do góry nogami, targany powietrznymi turbulencjami pechowiec wymiotuje sobie na twarz. W solidnym, akcentującym dramatyczną sytuację horrorze nie powinno znaleźć się miejsce dla tak odrealnionych scen. Wątpliwości wzbudzają też, jak zawsze, dialogi Rotha – niezbyt wiarygodnie oddające sytuację, w jakiej znaleźli się protagoniści. Scenariuszowa wymiana myśli i słów chyba na zawsze pozostanie piętą achillesową twórcy „Hostelu”.
Uwagę od niedociągnięć filmu odwracają zapierające dech w piersi plenery, a także charakteryzacja członków amazońskiego plemienia (co ciekawe, w rolach statystów wystąpili rdzenni mieszkańcy peruwiańskiej dżungli). Naturalna, nietknięta sceneria oraz gra kolorów na ciałach wymalowanych oprawców i pokrwawionych ofiar to prawdziwa uczta dla oczu.
„The Green Inferno” nie sprawi Eliemu Rothowi nowych fanów, lecz nie odbierze mu też dotychczasowych. Jako spaghetti splatter z prawdziwego zdarzenia, film bardziej niż na przekazie merytorycznej treści kładzie nacisk na szokowaniu i obrzydzaniu. Ciekawym okazuje się fakt, że eksploatacja ciała równa się tu z przemyśleniami Rotha na temat nagminnego zezwierzęcenia mass mediów. Nie bez znaczenia pozostaje także policzek wykierowany przez reżysera w stronę niedoinformowanych, źle zorganizowanych zapaleńców, którzy swoim aktywizmem bardziej szkodzą niż pomagają.