Ostatni film wybrany siódmego dnia festiwalu to polski Hel, pokazywany w ramach sekcji „Wolny duch”, dla której ciężko znaleźć wspólny mianownik. Jedyne, co łączy filmy konkursu, to podążanie własną ścieżką. Dużo tu kina niezależnego, idącego pod prąd. Nie wszystkie strzały są trafione, wiele skłania do wyjścia z sali. Dlatego też o oglądaniu filmów z „Wolnego ducha” to trochę gra w ruletkę. Tym razem, z niemiałym trudem, udało się dostać na pokaz polskiego Helu. Hel to wedle opisu thriller. I faktycznie, początek filmu zaczyna się jak rasowy klimatyczny kryminał. Głównym bohaterem (a przynajmniej tak wydaje się na początku) jest Jack – amerykański scenopisarz znajdujący się w twórczym dołku. Przyjeżdża on jesienną porą na słynny polski półwysep w poszukiwaniu inspiracji. Do pomocy zostaje mu przydzielony Polak o imieniu Kail. Niedługo po przybyciu, na pobliskiej stacji benzynowej dochodzi do bestialskiego morderstwa, w wyniku którego jedna z ofiar traci język. W tym momencie film zaczyna odbiegać od gatunkowych ram. Kluczowe wydawałoby się pytanie „kto zabił?” schodzi na dalszy plan. Zaczyna się wtedy zabawa. Zarówno z formą, jak i z oczekiwaniami widzów. Nie wszyscy dotrą do końca cało.
I nie chodzi tylko o bohaterów. Film dwójki debiutujących reżyserów, Katii Priwiezienciew oraz Pawła Tarasiewicza, to kino, które dla wielu widzów może się okazać ciężko strawnym filmowym daniem. Wszystko przez bardzo czytelne inspiracje twórców. Film jest skąpany w mocno Lynchowskim klimacie i dlatego Ci z Was, którzy mają uczulenie na Zagubioną autostradę czy Blue Velvet, powinni Hel omijać bardzo szerokim łukiem. Podobnie jak twórca Twin Peaks reżyserzy, w ramach, wydawałoby się dobrze znanego i ogranego na wiele spososób gatunku jakim jest thriller zaczynają kompletny odjazd. Z początku jest nieśmiało. Tu jakaś scena wrzucona jakby z innego dialogu czy porządku czasowego, tam nagranie z VHS. Z każdą minutą jednak abstrakcyjne, surrealistyczne wizje zaczynają dominować nad całością. Zaczynamy się zastanawiać co jeszcze jest rzeczywistością, a co wyobrażeniem bohaterów. Zresztą, ostatecznie okazuje się, że wszystkie te światy łączą się w jedno. Tym bardziej, że im bliżej końca projekcji, tym twórcy coraz bardziej popuszczają wodze fantazji. Finał to już totalne pójście w oniryzm, który zahacza nawet o kino gore. Co ciekawe, wszystkie te środki służą do opowiedzenia względnie prostej, acz stylowej (i okrutnej) historii (choć do tej konkluzji możecie dojść dopiero jakiś czas po seansie). Jakimś cudem udało się także uniknąć typowej dla wszelkich naśladowców Lyncha śmiesznośći.
Hel to również raczej nie spotykana w rodzimym kinie jakość od strony realizacyjnej. Zdjęcia mają specyficzny chłód i ziarno, a scenografia z pietyzmem oddaje realia lat 90. Film Priwiezienciew i Tarasiewicza to kolejny przykład na to, że da się kręcić sprawne, a jednocześnie stylistycznie ciekawe kino w kraju nad Wisłą. Aktorzy radzą sobie nieźle. Marcin Kowalczyk jako Kail z początku niepozorny, dalej pokazuje swoją drugą twarz, a Philip Lenkowsky jest odpowiednio szorstki i nieprzystępny przez cały film. Największą wadą całości jest fakt, że to sprawny, ale jednak epigoński film. Hel to dobry Lynchowski film, ale niestety nic ponadto. Trochę zabrakło mi tu jakiegoś bardziej autorskiego sznytu, czegoś bardziej odrębnego. To jednak debiut. Warto mieć więc nadzieję, że następne filmy pozwolą reżyserom na stworzenie własnego języka filmowego.