Byłem tu dwa lata temu i doskonale pamiętam Boże ciało. Film, po którego zakończeniu wstaliśmy i bardzo długo klaskaliśmy do ekranu i film, który odniósł niewątpliwy sukces frekwencyjny i potrafił połączyć 1,5 miliona ludzi w salach kinowych z ważnym tematem. Ważnym, bo katolickim, a jednocześnie rozumiejącym tę religię zupełnie inaczej niż mechanicznie, jak to bardzo często bywa na prowincji. Zwaśnione i pełne nienawiści społeczeństwo nagle zaczął łączyć ksiądz, który nawet nie był księdzem. Wiedział jednak jak, miał empatię i niewątpliwą charyzmę, więc był w stanie przemówić do ludzi. Nowy film Łukasza Rondudy w aspekcie duchowym bardzo mocno zbiega mi się z tym, co widziałem u Komasy. Tutaj też bardzo ważne jest jednoznaczne wykładanie, co niesie na sztandarach religia katolicka. A powinna nieść miłość bliźniego.
Sytuacja jest jednak o tyle różna, że w tym przypadku Daniel, bohater tej historii, ma bezpośrednią winę po swojej stronie. Mówi o tym otwarcie, kawa na ławę, jednocześnie jednak słusznie stwierdzając, że tragedia która wydarzyła się w wiosce, jest winą wszystkich. Od tej pory jednak z całym złem, jakie znalazło swoje ujście i rozlało się jeszcze bardziej, walczy nie człowiek nowy, a tubylec, znany od najmłodszych, który w stresowej i tragicznej sytuacji jest najlepszym celem do wyładowania negatywnych emocji. Jeśli myślicie, że to powstrzyma Daniela przed działaniem, to jesteście w błędzie.
Daniel chciałby bowiem zorganizować za duszę zmarłej drogę krzyżową. Od razu zostaje pogoniony przez księdza, a i lokalna społeczność nie pomoże mu zbyt chętnie. Tego typu modlitwa za samobójczynię, bez księdza, która jest jeszcze prowadzona przez pedała wyrzuca mieszkańcom error w mózgowych systemach operacyjnych. A gdy takowe nie działają, nie można już pomyśleć racjonalnie. Nad tym, że jednak tego typu działanie jest jak najbardziej szlachetne.
Ofiara to również osoba LGBT, którą nasz bohater przecież pchał razem w szpony złowieszczej ideologii. Stąd od razu niechęć jej matki i nasilone jeszcze kilkukrotnie szykany i hejt, z którymi Daniel będzie musiał sobie poradzić sam. Wsparcie jest znikome, bo pochodzi od równie zmieszanych co reszta wsi ojca i babci, którzy mogliby też postawić się po drugiej stronie, ale silne więzy rodzinne i uczucia cały czas zrywają wspomniane uprzedzenia. Bo w tym świecie w teorii może je zerwać wyłącznie tego typu wyższa siła.
Wszystkie nasze strachy nie byłyby raczej tak dobre, gdyby nie wyczulona wrażliwość na sztukę reżysera. Pomijając fakt, że gdybyśmy nie mówili o kuratorze Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie film najpewniej by nie powstał, to oglądanie go w takiej formie jest możliwe dzięki temu faktowi. W Sercu miłości mówił głównie językiem artystów i na tym poziomie zostawał, tutaj artystę musi wynosić do poziomu zwyczajnych ludzi. W obydwu materiach czuje się jak ryba w wodzie, tutaj nawet wydaje się, iż troszkę lepiej. Warto jednak podkreślić, że na pewno lwia część zasługi musi tu popłynąć również do pozostałych autorów scenariusza, Michała Oleszczyka i Katarzyny Sarnowskiej. Tekst jest, może poza pomijalnie krótkimi momentami zbyt dosłownego objaśniania metafor (scena z dzikami), znakomity.
Ludzie, którzy coś tam sobie czasem piszą o filmach, jak ja, bądź tacy, którzy to robią bardziej zawodowo, jak dziennikarze filmowi, lubią nadać swojemu zajęciu bardziej doniosłą funkcję, twierdząc, że poszerzanie horyzontów swoich odbiorców jest swego rodzaju misją. Jeśli tego typu wyższy cel istnieje, to wydaje mi się, iż właśnie po to, żeby jak najszerzej polecać takie filmy. Dlatego też zaakcentuje wyraźnie, idźcie na Wszystkie nasze strachy. Jak zdążycie, to jeszcze tutaj w Gdyni, jak nie, to wtedy gdy już wyjdzie, w najbliższym kinie. Zabierzcie ciocię, wujka, babcię i pochylcie się nad przekazywaną przez niego prawdą i miłością. Jeśli nad Wisłą powstają czasem obrazy ważne, to właśnie jeden z nich. Choć w sprawie polskiej homofobii nie przekreślił mojego pesymizmu wierzę, że pomoże choćby kilku pojedynczym jednostkom. A i to będzie sukcesem większym, niż milionowe frekwencje.