[46.FPFF] Moje wspaniałe życie – recenzja filmu. Strefa dyskomfortu

Już kiedyś to robiłeś. Jeśli już raz opowiedziałeś jakąś historię, powrót na plan, aby coś podobnego ubrać w inne szaty, wydaje się zdecydowanie łatwiejszy. Nawet jeśli na początku było to młode małżeństwo, a potem młoda zawodniczka z ojcem trenerem, kreśląc kolejną historię o bliskich relacjach, które rozpadając się, muszą znaleźć jakieś ujście, Łukasz Grzegorzek musiał czuć się jak w domu. Choć Moje wspaniałe życie to film, który można umieścić w szeroko pojętej strefie komfortu tego twórcy, życzę mu, żeby nie wychodził jak najdłużej. Bo strefa ta rozszerza się i rozwija aż miło.

O strefie komfortu nie można już jednak mówić w przypadku bohaterów filmu. Moje wspaniałe życie opowiada historię pracującego w szkole małżeństwa z Nysy. On jest dyrektorem, ona uczy angielskiego. Koniec z końcem wiążą dość sztywno, jednak w ich mieszkaniu, w którym mieszka starszy syn z żoną i dzieckiem, młodszy syn oraz babcia, jest już nieco ciasno. A zazwyczaj jak jest ciasno, to tworzą się coraz to większe emocje. Takie, które muszą znaleźć gdzieś swoje ujście.

fot. Gutek Film

Problem jest o tyle większy, że rodzina może się podzielić. Mają drugie mieszkanie, po babci, jednak Joanna nie chce tam wpuścić starszej ze swoich pociech. Oficjalnym powodem jest brak możliwości dawania korepetycji, nieoficjalnym nauczyciel Maciek, z którym kobieta wdała się w romans. Razem lubią palić jointy i słuchać muzyki, ale na tym płomienne spotkania się oczywiście nie kończą. Do tego dochodzi uprzejmy znajomy, który wszech i wobec ogłasza naszej anglistce, że ma prze**bane. Frustracja sięga zenitu.

Zobacz również: Lokatorka – recenzja filmu. Kiedy przyjdą zabrać twój dom…

Jakość filmu uwypukla zestawienie z inną produkcją uczestniczącą w gdyńskim konkursie, według mnie przeciętną Zupą nic Kingi Dębskiej. Tam liczba ludzi w mieszkaniu jest podobna, problemy również się pojawiają i nawarstwiają, ale film służy głównie do pokazania galerii memów z PRLu. Moje wspaniałe życie jest filmem o klasę lepszym, bo w mirze domowym mieści nieporównywalnie więcej napięcia i dysputę na temat szczęścia rodzinnego. Choć wnioski Grzegorzka do odkrywczych nie należą, droga jaką do nich dochodzi, jest doprawdy fascynująca. Prowadzi bowiem przez meandry ludzkich zachowań, uczuć i co najważniejsze, fantazji.

fot. Gutek Film

Grzegorzek wchodzi z kamerą niezbyt głęboko, nie narusza intymności swoich bohaterów, jednak wszystko, co jest mu potrzebne, wyrzuca na wierzch z dużą siłą. Scenariusz tutaj jest i jest pieczołowity i zaplanowany świetnie, jednak najbardziej imponuje to, jak bardzo niewidoczny. Ten film to po prostu ekranowe polanie benzyną więzi rodzinnych i oczekiwanie, jak wszystko dookoła zacznie płonąć. Gdy ogień jest już rozniecony, wszystko podtrzymuje fantastyczna Agata Buzek wraz z resztą, po raz kolejny znakomicie dobranej obsady.

Zobacz również: Żeby nie było śladów – recenzja filmu. Łysy kazał bić tak…

Oprócz gorzkich smaków jest tutaj jednak naprawdę dużo słodyczy i ciepła. Zadbanie o to jest bowiem również jednym z najbardziej charakterystycznych elementów stylu Grzegorzka. Dlatego też świetnie wypada zabieg, w którym postać kochanka Joanny jest obiektem i źródłem wielu żartów, a w razie potrzeby potrafi też dobrze rozładować napięcie. Woronowicz dawno nie miał tego typu roli, a jak wpadły mu w krótkim okresie dwie (znowu spojrzenie w stronę Zupy nic), to jedną i drugą wykreował koncertowo. Wielkie brawa również dla tego Pana!

fot. Gutek Film

Nie wiem, jak mocno Łukasz Grzegorzek wierzy w siłę relacji rodzinnych i jak dużo do swoich filmów wnosi z osobistego domowego ogniska, ale zaczynam mu zazdrościć. Wniosek ten płynie z mojej interpretacji zakończenia, bo taka beczka dziegciu, jaką cały seans sprzedawał ten film, wydawała się nie do osłodzenia miodem. Reżyser jednak ten miód wziął, zabrał pod rękę swoją najbardziej wdzięczną, choć z perspektywy historii czarną postać jeszcze i w piękny sposób osłodził seans na samym końcu. Choć przez wcześniejsze sceny wciąż trzymał się w mistrzowskim peletonie, końcówką zrobił ten sprinterski ostatni krok. Tak długi, że to, czy na tegorocznym festiwalu w Gdyni będzie najlepszy, zmierzy tylko fotokomórka.

 

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?