To miała być opowieść o niełatwym okresie dziewczęcego dojrzewania, odnajdywaniu własnej drogi i próbach radzenia sobie z emocjami. Tymczasem „Znam kogoś, kto cię szuka” przypomina raczej opowiastkę, w której wiele wątków zostało nakreślonych, ale żadnego nie doprowadzono od początku do końca w sposób satysfakcjonujący, a co dopiero zrozumiały dla widza.
Julia (Liv Hennequier) to córka zasymilowanego polskiego imigranta, Bogdana (Artur Steranko). Mieszka razem z ojcem, co najwyraźniej nie budzi jej entuzjazmu – regularnie wymyśla historie o tym, że w dzieciństwie zamykał ją w piwnicy, że teraz bije ją pasem. Opowiada je swojej przyjaciółce, niespecjalnie skorej – przynajmniej na początku – uwierzyć w te wyzwania. Siostra także nie budzi w niej pozytywnych emocji – manipuluje dziewczynką, nie zajmuje się nią i ostentacyjnie okazuje zazdrość, gdy widzi, jak Roman bawi się z młodszą córką. Zapewne czuje się zaniedbywana, powiecie. Nic bardziej mylnego. Ojciec próbuje uczestniczyć w jej życiu, ale ona nie zamierza go do niego wpuszczać.
Do życia swojego syna chciałby powrócić Józef (Andrzej Chyra), który przybywa na francuską prowincję właśnie po to, aby odnowić kontakt z porzuconym piętnaście lat wcześniej Romanem (Yoann Zimmer). Jako dawny znajomy Bogdana ma wyremontować parter jego domu – tak Julia poznaje mężczyznę. Okazuje się, że chodzi do tej samej szkoły, co dziecko przybysza. Józef często pojawia się pod budynkiem albo przed blokiem, w którym mieszka chłopak, ale nie wie, jak teraz wygląda. Choć Julia również go nie kojarzy, szybko nadrabia zaległości – Roman nosi kolczyk w uchu, mówi językiem ulicy i dziewczyny traktuje raczej przedmiotowo. Ona, mimo wahań, ostatecznie nie daje się tak potraktować, wskutek czego błyskawicznie przestaje być obiektem jego zainteresowania. U niej sytuacja rysuje się wręcz odwrotnie – im częściej jest odpychana, tym bardziej desperacko próbuje się do niego zbliżyć (dosłownie i w przenośni), albo, kiedy to się nie udaje, na nim zemścić.
O ile znajomość z synem nie rozwija się dobrze, o tyle sympatia, jaką wydaje się darzyć jego ojca, sprawia, że pomaga Józefowi napisać długi list i następnie namawia go, aby pozwolił jej dostarczyć kopertę osobiście – ta sekwencja to jedna z nielicznych scen, które z przyjemnością się ogląda. Niestety, Roman nie daje wiary słowom Julii – ojca uważa za zmarłego, a ją za niespełna rozumu prześladowczynię. Upokorzona dziewczyna pali list i zaczyna unikać Józefa. Pod szkołą nazywa go zboczeńcem, z kolei gdy mężczyzna – zaniepokojony? zniecierpliwiony? zirytowany? – doprowadza do konfrontacji twarzą w twarz, słyszy, że nikt nie chciałby ojca-tchórza…
W tym miejscu najlepiej byłoby streścić kolejne minuty filmu i pojawiające się w nim sceny, w nadziei, że któraś z nich byłaby tą prowadzącą do sensownego finału, rzucającą nowe światło czy też uzupełniającą pozostałe. Niestety, „Znam kogoś, kto cię szuka”, pozbawione jest zarówno takich scen, jak i takiego finału. Co gorsza, nie chodzi o to, że Julii Kowalski skończyły się pomysły. Wręcz przeciwnie – miała ich po prostu zbyt wiele i z tego zlepku stworzyła fabułę, która rozpada się, żeby nie powiedzieć: rozłazi, w co najmniej kilku miejscach.
Jak wygląda relacja dziewcząt z ich matką? Jak wygląda relacja Romana z matką? Jak to się stało, że Józef pewnego dnia wsiadł do autobusu i wrócił do Polski? Gdy Julia zarzuca mu, że porzucił rodzinę, odpowiada „to bardziej skomplikowane”. Nie wydaje się to jednak aż tak skomplikowane, skoro paręnaście lat później para nastolatków także może z marszu wsiąść w autobus i wyruszyć w podróż do kraju przodków.
À propos komplikacji: dlaczego wszyscy nastolatkowie w tym świecie, z główną, absolutnie irytującą, bohaterką na czele, przypominają jednowymiarowe, stereotypowo potraktowane karykatury tej grupy wiekowej? Dlaczego myślą wyłącznie o przygodnym seksie, są niedojrzali emocjonalnie, złośliwi, puści, płytcy, momentami po prostu głupi?
Zagadkę stanowią zasady, na których opierają się wzajemne relacje bohaterów – nieporadnych ojców i nieobecnych matek z dziećmi, dziewcząt z chłopakami, przyjaciółek z przyjaciółkami, sióstr z siostrami. Zagadkę stanowią także ich motywacje, sposób myślenia i widzenia świata. Zagadkę stanowi wielość wątków i ubogość ich rozwinięć. Zagadek jest zbyt wiele, a wskazówek zbyt mało, żeby widz sam mógł je rozwiązać. Co gorsza, przez ten chaos w ogóle nie ma na to ochoty. Mnożące się bezustannie – po seansie i w jego trakcie – pytania, pozostawiane bez odpowiedzi, sprawiają raczej, że finalnie, mimo najszczerszych chęci, można jedynie machnąć ręką i stwierdzić: szkoda gadać. Andrzeja Chyry także szkoda – robił, co mógł, ale z pustego i Salomon nie naleje.