Odejście męża do młodszej kochanki, utrata pracy, rak piersi. Ten film mógłby dostarczyć twardych dowodów, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Tymczasem Julio Médem kładzie nacisk na coś innego – zamiast o przytłaczającym widmie śmierci, opowiada o (zaraźliwej) chęci życia.
Choć wakacje kojarzą nam się z czasem beztroski, dla Magdy (Penélope Cruz) to niełatwy czas próby. Blondwłosa studentka odbiera jej męża, kryzys ekonomiczny odbiera jej posadę nauczycielki, wreszcie rak odbiera jej prawą pierś. Ukochanego syna, Daniego, wysyła do jego kuzynów, ale przez chemioterapię nie musi przechodzić sama. Na swojej drodze spotyka bowiem dwóch niezwykłych mężczyzn, od których, dosłownie i w przenośni, zależeć będzie jej dalsze życie. Arturo (Luis Tosar), skaut z Realu Madryt, właśnie stracił rodzinę. Julián (Asier Etxeandia), ginekolog, wraz z żoną stara się sprowadzić do Hiszpanii Nataszę – wychowankę syberyjskiego sierocińca.
Niewierny małżonek, dowiedziawszy się o zabiegu mastektomii, jakiemu zostaje poddana Magda, sprowadza do szpitala ich syna i sam obiecuje, że z nią zostanie. Jak nietrudno się domyślić, kobieta nie zamierza korzystać z jego pomocy. Coraz bardziej zbliża się za to do Arturo. Ten z kolei umożliwia jej spełnienie złożonej synowi obietnicy – we troje wyjeżdżają nad morze. Towarzyszy im także „siedemdziesiąt procent”, bo takie szanse na wyzdrowienie dają statystyki. Na naszych oczach rodzi się więc nowa, szczęśliwa rodzina. I nadzieja, że to szczęście będzie trwać.
Na naszych oczach Magda przeistacza się także z pięknej, silnej kobiety w kobietę osłabioną chorobą, ale nietracącą woli walki. Chociaż niemała w tym zasługa wspierających ją osób, przyznać trzeba, że grana przez Cruzpostać mogłaby obdarzyć charyzmą co najmniej tuzin osób. Z jednej strony – nie traci poczucia humoru, zadziorności, z drugiej – uczestniczenie w tym, przez co przechodzi, niekiedy naprawdę rozdziera serce widza. Pierwszoplanowa rola to najprawdopodobniej najmocniejszy filar filmu – Cruz jest wiarygodna, ponieważ jest ludzka. Prawdziwa, a nie przerysowana. Nie oglądamy na ekranie hiszpańskiej laureatki Oscara, patrzymy na kochającą matkę i zakochującą się kobietę, na swój sposób próbującą poradzić sobie – nie zawsze skutecznie – z faktem, że „znalazła się po złej stronie statystyk”. Wierzymy jej emocjom, wierzymy jej słowom, a dzięki pewnym reżyserskim zabiegom niemalże na własnej skórze odczuwamy stany zawieszenia między jawą a złudzeniem, w które często wpada. Współczujemy jej, podziwiamy, kibicujemy, śmiejemy się i wzruszamy. Dzielimy jej radości i smutki, choć banalnie to brzmi.
Medémowi, co trzeba docenić, udało się uniknąć pułapki banału. Tak dobrał proporcje, żeby z „Mamy” nie powstał melodramatyczny twór, nastawiony na wyciskanie łez w co drugiej scenie, ani też twór nijaki, wybrakowany, ze zmarnowanym potencjałem. Reżyser nie uderza tu w patetyczne tony, nie próbuje wykorzystać historii o chorobie do moralizowania widza. Nie uczy, jak żyć, raczej pokazuje, że można żyć pomimo choroby. Że dorośli, choćby nie wiadomo, jak byli silni, w pewnym momencie tracą grunt pod nogami i potrzebują bliskości drugiego człowieka, aby podnieść się i pójść dalej. Że cierpienie przybiera różne formy i dotyka nas wszystkich. Że otaczanie się najbliższymi może być równie istotnym elementem leczenia, co chemioterapia. Że można świętować zwycięstwo swojej piłkarskiej drużyny, a niedługo potem golić sobie maszynką wypadające włosy. Że można tak samo dojrzale rozmawiać z dzieckiem o Realu Madryt, jak i o wierze w istnienie Boga. Że można śmiać się, słuchając śpiewającego ginekologa (można by się spierać, kto tu gra pierwsze skrzypce – uroczy Etxeandia czy może ceniony Alberto Iglesias) i płakać razem z pacjentką, która chce powitać na świecie swoją córeczkę, ale wcale nie chce się z tym światem żegnać.
Nawet, jeśli w „Mamie” nie ma niczego rewolucyjnego i odkrywczego, pozostaje w pamięci właśnie ze względu na świetne kreacje aktorskie oraz słodko-gorzkość, a zatem autentyczność, opowieści o… No właśnie, bardziej o życiu, niż o śmierci. Nie tyle przygnębiającej, co inspirującej.