Pamiętacie bowiem dramatyczny finał pierwszej części? Jeśli nie, nic nie szkodzi. Wypadek, który miał wpłynąć na życia naszych bohaterów, idzie szybko w kąt, Laura z Olą podsumowują go dwoma słowami, po czym idziemy na ślub tej pierwszej z Massimo. Poprzedzony jest on ostrym seksem w przeznaczonej na tę okoliczność sukni, gangster przecież może wszystko a kto bym tam się przejmował nieoglądaniem panny młodej przed uroczystością czy innymi zabobonami. Może więc, tak jak w przypadku będących inspiracją zza oceanu Greyów, zaślubiny będą okazją do pokazania ładnych i pełnych przepychu scen? Nic bardziej mylnego, kilka minut, niezbyt duża kolacja i jedziemy na kolejny numerek. 365 dni wróciło na pełnej.
Patrzę na zegarek pierwszy raz, seansu minęło już 23 minuty. Za nami mamy 5 czy 6 stosunków seksualnych, czyli 5 albo 6 razy więcej niż wydarzeń, które pchają do przodu fabularny wózek. Film zwyczajnie nie ma nic do powiedzenia, jeśli chodzi o historię, więc funduje nam luksusowe fury, bujanie się po nimi po Sycylii i totalną pustotę, jeśli chodzi o samą akcję. Zanim zdąży Ci się, drogi widzu, to znudzić, dostaniesz jeszcze kilka zbitek pokazujących, jak to bardzo nasza Laura stała się niezależną kobietą. Coraz chętniej sprzeciwia się autorytarnym zapędom swojego męża, gra wyzwoloną, jednak oczywiście absolutnie nic z tego nie wynika. Dlatego też Massimo, zanim rzeczywiście postawi się realnie, zdąży jej popsuć kumpelską kolację z przyjaciółką i powiedzieć z wyrzutem, że jego bożonarodzeniowy upominek się spóźnia. On sam w zamian kupił jej Dom Gucci (i bynajmniej nie chodzi o film Ridleya na Blu Rayu, a rzeczywisty dom mody do prowadzenia), jednak tym też się nie przejmujcie, to również nie jest wątek, któremu pretekstowy scenariusz filmu poświęci choćby dodatkowe zdanie.
Poświęci je jednak dla Nacho, przystojnego ogrodnika, który stanie się dla Massimo konkurentem. Od początku na ekranie będziemy oglądać nieudolne próby rozpalenia ognia między kochankami, kończące się cały czas tam, gdzie akurat zadecyduje hiszpański przeciwnik naszego włoskiego ogiera. Choć film cały czas próbuje nam wmówić, że Laura jest już tutaj kobietą wyzwoloną i twardo stąpającą po ziemi, fabuła konsekwentnie się z tym wizerunkiem kłóci, dając jej do roboty zawsze to, czego chcą rywalizujący faceci.
Czego by nie mówić o pierwszej części, ze szczególnym uwzględnieniem jej wymowy oraz idącego w świat społecznego przekazu, trudno zarzucić jej jedno. Tamten film był wypełniony fabularnie, a przez swój metraż chciał opowiedzieć jakąś historię. Sequel natomiast nie ma zielonego pojęcia, co robi na ekranie, bo do przekazania nie ma absolutnie nic. Cała historia jest rozpisana na trzy zdania i korzysta z najbardziej oczywistych tropów i twistów, jakie można sobie wymyślić i jakie byłyby jako to tako usprawiedliwione, gdyby wyszły spod pióra i klawiatury dziesięciolatka. Jeśli więc pierwszy film był przeniesioną do Włoch i ubraną w ładniejsze fatałaszki komedią im. Ryszarda Zatorskiego, ten jest Koglem Moglem 4. A jeśli czytaliście to, co miałem do powiedzenia o premierującym w styczniu filmowym piekiełku, wiecie, że nie jest to komplement.
Przez to, co dzieje się w scenariuszu, niewiele mają do powiedzenia aktorzy. Taka Olga, grana przez Lamparską, która dwa lata temu była atutem filmu i mogła przynieść nieco rozrywki, tutaj wskakuje na ekran tylko wtedy, kiedy jest potrzebna danej scenie, będąc jednocześnie totalnie niepotrzebna fabule. Kilka scen z początku filmu może zapowiadać, że twórcy rozszerzą relację z Laurą, jednak szybko jest to stopowane. Przez film i jednego niezbyt przyjaznego Włocha. Wspomniany Włoch jest natomiast przez Michelle Morrone zagrany równie sztywno i niewyraźnie, co za pierwszym razem. Trudno mi się czepiać, przez fakt jak nieciekawym odpychającym typem jest Massimo, ale aktor mu zdecydowanie nie pomaga. Najlepiej w tym wszystkim wypada więc główna bohaterka. Anna Maria Sieklucka wcielając się w nią również musi rzeźbić sami wiecie w czym, ale w poszczególnych scenach bez kontekstu czasem się broni i ma szanse minimalnie pobawić rolą. Wszystkim jednak należy pogratulować udanych wczasów. Pomiędzy nagrywaniem kolejnych scen musieli się dobrze bawić.
Takie szczegóły jak błędy techniczne i niekonsekwencje fabularne dość litościwie chciałbym pominąć. To duża sztuka zjechać poziom niżej w stosunku do tego, co przedstawiono nam w kinach przy okazji pierwszych 365 dni. Tamten film bowiem, przy odrzuceniu zwyczajnie szkodliwej społecznie otoczki w odbiorze robił się paradoksalnie oglądalny, w ironicznym podejściu mogąc stanowić bardzo guilty pleasure, które dało mu szeroko komentowaną globalną popularność. Sequel, jak wspomniałem już wcześniej, sam nie ma zielonego pojęcia, po co jest na ekranie. To samo, fundamentalne pytanie – Po co? – powinien sobie też zadać zanim zasiądzie przed telewizorem każdy widz. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że dwie godziny przed sprzętem, który będzie to dzieło odtwarzał, nie pozwolą znaleźć odpowiedzi.
Co się uśmiałam na recenzji 😀 zajebiste podsumowanie – nie oglądałam drugiej części, ale wszystkie moje przypuszczenia się urzeczywistniły i potwierdzone zostały tym tekstem. Gratuluje zobaczenia, ja żeby to „arcydzieło” zobaczyć musiałabym mieć jakiś alkohol pod ręką, bo na trzeźwo nie na szans. . .