Recenzja A Very Murray Christmas – Netflix w świątecznym wydaniu

A Very Murray Christmas to ukłon Netfliksa w kierunku tradycyjnych specjalnych programów, które w USA od dawna są stałym punktem świątecznych obchodów. Już w latach 50. i 60. były tym, na co publiczność amerykańska czekała, bo występowali w nich np. Frank Sinatra i Dean Martin. Czy Netfliksowi udało się wprowadzić świąteczny nastrój i podążyć ścieżką typową dla tych programów? Nic z tych rzeczy.

A Very Murray Christmas rozpoczyna scena, w której nasz bohater, Bill Murray, z okna swojego pokoju w hotelu Carlyle obserwuje ogarnięty burzą śnieżną Nowy Jork. Z ekranu wylewa się ogromny smutek aktora, spowodowany samotnością i totalną porażką, jaką okaże się jego świąteczny program. Jest w tym jednak nutka komizmu, bo Murray na głowie ma rogi renifera, a śpiewanie zdecydowanie nie jest jego mocną stroną. Kolejne sceny sprawiają wrażenie przypadkowych. Główny bohater jest tak zrozpaczony brakiem obecności przyjaciół (nawet papieża Franciszka, który miał zasiąść obok Iggi Azalei), że kiedy w drzwiach hotelu pojawia się Chris Rock, ten cieszy się jak małe dziecko, które dostało wymarzony prezent. Potem okazuje się, że program jednak nie musi być realizowany, a smutny Bill znajduje towarzyszy zabawy. Ostatnia część opowieści to majaki senne aktora, w których pojawia się sam George Clooney i Miley Cyrus.

Netflix już zasłynął z tego, że potrafi nakłonić każdą gwiazdę do pojawienia się w jego produkcjach. Tak też było i tym razem. W A Very Murray Christmas pojawia się jeszcze Amy Poehler, Rashida Jones, Julie White, Jason Schwartzman, Maya Rudolph i inni. Postaci zagrane przez Poehler i White, które wcieliły się w producentki programu Murraya, są genialne. Świetnie obrazują, że osoba na takim stanowisku powie wszystko, aby doprowadzić do realizacji czegoś, nawet jeśli ma się to okazać totalną klapą. Jak na program świąteczny, w którym przede wszystkim się śpiewa, trzeba powiedzieć, że dobór aktorów jest dość osobliwy, żeby nie powiedzieć – dziwny. Sam Murray talentu do tego typu rozrywki po prostu nie ma, to samo Rock, a kiedy śpiewają razem – uszy pękają.

Wszystkie postacie przewijające się przez A Very Murray Christmas są smutne, co całkowicie przeczy świątecznemu nastrojowi radości i szczęścia. Jak się okazuje, wszystko można naprawić piosenką. Oglądając nie mogłam pozbyć się wrażenia chaosu, tak jakby kilka osób spotkało się, żeby coś nagrać bez wcześniejszych prób i przygotowań. Może taki był zamysł Sofii Coppoli, która wyreżyserowała film. W końcu nie wszyscy w prawdziwym życiu potrafią śpiewać i znają tekst każdej piosenki. Murray sprawia wrażenie totalnie nieobecnego, jakby był całym wydarzeniem znudzony, a dodatkowo widać, że ucieka wzrokiem, jakbym szukał kolejnego tekstu. Dopiero ostatnia część A Very Murray Christmas ma w sobie coś ze świątecznego klimatu. Miley Cyrus jest prawdziwą gwiazdą produkcji i jeżeli ktoś jeszcze wątpi w jej talent, tutaj przekona się, że młoda skandalistka naprawdę potrafi śpiewać. To jej wykonanie Cichej nocy przykuło moją uwagę odrobinę dłużej.

Netflix próbował i to trzeba mu oddać. Niestety, wyszło jak wyszło. A Verry Murray Christmas nie jest tym, co chcemy obejrzeć w świąteczny poranek, pijąc gorącą czekoladę. Do tradycji odwołuje się jedynie w niektórych z piosenek (Let it Snow i Baby it’s Cold Outside), a reszta to słodko-gorzka opowieść o tym, jak zła pogoda może połączyć obcych sobie ludzi i sprawić, że wszystkim przez chwilę będzie lepiej.

Redaktor

Większość wolnego czasu spędza na oglądaniu seriali i pisaniu o nich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?