Stephen Frears kolejny raz bierze na tapetę historię niezwykłej kobiety. Po Królowej i Tajemnicy Filomeny, tym razem Florence Foster Jenkins jest bohaterką jego najnowszego filmu. Kuratorka nowojorskiej sceny artystycznej zasłynęła nie ilością pieniędzy wyłożonych na koncerty, wspieranie muzyków, kompozytorów i dyrygentów, ale głównie ze względu na swój okropny głos. Jej nagrania do dziś posiadają status co najmniej kultowy.
Florence (Meryl Streep), autentyczna postać żyjąca na początku XX wieku, odziedziczyła sporą fortunę po ojcu, ufundowała i założyła klub The Verdi, gdzie nierzadko występowała. Pieniądze pozwoliły jej nie tylko inwestować w innych, ale także w siebie, realizując swoje największe marzenia – zostania śpiewaczką operową, uwielbianą przez tłumy. I przewrotnie, udało się jej to marzenie zrealizować.
Zobacz również: Niesamowita Margeruite – recenzja francuskiego komediodramatu
Frears skupia się na schyłku życia Jenkins. Lata 40. ubiegłego stulecia, szalejąca w Europie wojna, w której biorą udział amerykańscy żołnierze, jest jednym z pretekstów dla Florence do występów przed coraz większą publicznością, by zebrać pieniądze wspierające weteranów wojennych. Kobieta angażuje trenera głosu oraz młodego pianistę Cosmę McMoona (Simon Helberg), który ma jej akompaniować i rozdaje bilety na swój recital najbliższym znajomym i przyjaciołom. Błogo nieświadoma swojego beztalencia artystka planuje jeszcze większy występ oraz nagranie płyty.
Komediowe motywy, wynikające z tej absurdalnej sytuacji, są autentycznie zabawne, a popisy wokalne Streep przyprawiają o ból uszu. Rozdawane podczas londyńskiej premiery zatyczki do uszu okazywały się w tych momentach czymś więcej niż gadżetem promocyjnych. W swojej kreacji amerykańska aktorka obdarza swoją postać nie tylko komizmem, strojąc wspaniałe miny, ale jakże potrzebną czułością. Kiczowate widowiska, oprawione tandetnymi strojami i koślawą choreografią, piosenkarka traktowała zupełnie serio. Jenkins jest bowiem cudownie naiwną, dobrą osobą, wierzącą bezgranicznie w drugiego człowieka. Schorowana kobieta nie poddaje się swoim słabościom fizycznym i wbrew zaleceniom lekarza realizuje swoje marzenia. Meryl od czasu Mamma Mia i Dwoje do poprawki nie zagrała na takim luzie, nie siląc się na naśladownictwo czy niepotrzebne przerysowania.
Prawdziwą perełką komediową filmu jest grający McMoona Simon Helberg, znany z sitcomu Teoria wielkiego podrywu. Jego chłopięca twarz, wątłe ciało i nieschodzący z twarzy uśmiech są wspaniałym kontrapunktem dla szalonych zachowań Florence. Aktor praktycznie kradnie każdą scenę, jako artysta, któremu wydaje się, że złapał boga za nogi, a okazuje się akompaniatorem zarzynanej kotki. Każdy grymas, reakcja na słowa pracodawczyni, a w szczególności na jej głos, doskonale oddaje nastroje widowni, potęgując nasze myśli – czy ktoś nie może jej powiedzieć, że nie powinna śpiewać!
Towarzyszący Streep Hugh Grant w roli męża piosenkarki, St Claire Bayfielda, jest kwintesencją brytyjskości. Dżentelmen, szlachcic i niezrealizowany aktor jest z jednej strony kochającym i wspierającym mężem, z drugiej – oportunistą, korzystającym z finansów swojej partnerki. Ze względu na chorobę Florence, St Claire nie sypia ze swoją żoną, ale mieszka w innym apartamencie, który zajmuje jego kochanka Kathleen (Rebecca Ferguson). Mężczyzna spędza z nią noce, ale całe artystyczne zaangażowanie i energię poświęca Jenkins. W kilku scenach bezwarunkowo pokazuje, że to jego oficjalna partnerka jest priorytetem. Postać Granta nie jest jednoznacznie ani dobra, ani zła – reżyser umiejętnie unika, w typowy dla jego filmów sposób, osądzania swoich bohaterów. Ich słabości są częścią ludzkiej natury. Białe kłamstwa, zdaje się przekornie mówić Frears, są czasem lepsze niż cała, naga prawda.
Zobacz również: Boska Florence – międzynarodowy zwiastun produkcji
Opowieść o Boskiej Florence to swoista wariacja na baśń o nowych szatach cesarza. Wierni dworzanie głośno oklaskują Jenkins, która utwierdza się jeszcze bardziej w stworzonej przez siebie iluzji. Ale płynące z filmu przesłanie wcale nie jest gorzką przypowieścią. Wręcz przeciwnie – upór Florence w realizowaniu swojego pragnienia, autentyczna radość, którą przysporzyły jej występy i nagrania setkom tysięcy ludzi w ponurym czasie wojny, jest nie do ocenienia. Reżyser, przenosząc na ekran błyskotliwie skonstruowany scenariusz, oddaje cześć zapomnianej artystce, bez popadania w ckliwość czy moralizowanie, z lekkością jakże potrzebną tego typu historii. Niestety, poza pierwszypolanowymi postaciami, film pozbawiony jest większego charakteru jeżeli chodzi o drugi plan. Wątek kochanki Bayfielda zostaje nagle urwany, zasygnalizowany homoseksualizm McMoona wydaje się być zbędną zagwozdką. Brak tu też większego dramatyzmu lub ukazania mrocznej strony życia. Frears nawet w chorobie czy scenie śmierci pozostaje niepoprawnym optymistą. Takie letnie podejście do tematu na pewno spodoba się starszej publiczności, która wydaje się być idealnym adresatem Boskiej Florence.
Premiera w Polsce – 19 sierpnia 2016.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe