Mary Sue pustyni
Żyjemy w czasach dających nam możliwość ukazania życiorysów dawnych kobiet, które w przeszłości wyróżniały się pomimo kontry ze strony krępującego je społeczeństwa. Niemal każda tego typu historia kryje w sobie ogromny potencjał, czekający tylko na to, by go zrealizować. Materiał związany z „Królową pustyni” i Werner Herzog – słynący z tworzenia rozbudowanych rysów postaci – wydają się być wyjściowo idealnie dobrane. Tym smutniej rzec, iż efekt w żadnym razie nie sprostał oczekiwaniom.
Film Herzoga opowiada o Gertrude Bell (Nicole Kidman) – pisarce, tłumaczce, a nade wszystko wielkiej podróżniczce, która na początku XX wieku należała do najbardziej znaczących postaci na politycznej arenie. Obserwujemy, jak dzięki swojemu ogromnemu uporowi w dążeniu do celu, odwadze i inteligencji pnie się coraz wyżej, osiągając coraz bardziej spektakularne sukcesy i zdobywając status w świecie arabskim, o jakim nikt inny by nawet nie marzył.
Zobacz również: „Ray Donovan” – pierwsza zapowiedź i plakat czwartego sezonu!
Jeżeli mielibyśmy wymienić cechy, bez których dobry film biograficzny miałby poważne problemy, z całą pewnością byłoby to dobre nakreślenie społeczeństwa danego okresu. W przypadku „Królowej pustyni” pojawia się pierwszy zgrzyt. To, co przedstawia nam Herzog, w zbyt wielu momentach przypomina wielką plastikową makietę, na której odbywa się na wpół amatorskie przedstawienie. Tak jakby cały ten film był wymuszony, producenci rzucili temat, który ma być zrealizowany niezależnie od tego, czy jest na to pomysł, czy nie. Nie wiedzieć czemu, twórcy na siłę koncentrują swoje siły twórcze na wątkach romansowych. Sylwetkę Gertrude historia najlepiej zna z sukcesów w polityce na Dalekim Wschodzie i wielkich zasług, jeżeli chodzi o działalność dyplomatyczną – co, biorąc pod uwagę kontekst historyczny oraz pozycję kobiet w tamtych czasach, było niemalże dokonaniem czegoś niemożliwego. Ale Herzog z powodów dość enigmatycznych woli ukazać ją widzom w głównej mierze jako wiecznie oczekującą na swojego księcia kobietę. Jeśli zaś chodzi o pozostałe kwestie, pozostaje im rola wątków pobocznych. Od czasu do czasu protagonistka pokaże mężczyznom, że ich przewyższa w którejś z dość pretensjonalnych scen, gdy wszyscy – łącznie z jej wrogami – zachwycają się erudycją kobiety, kiedy indziej jeszcze przejdzie się w nieskazitelnym stroju (bo pustynia to takie przyjazne, komfortowe miejsce) i rozwiąże kilka ważkich lokalnych problemów. I to tyle. Pół biedy, gdyby słynny twórca nie był tak sztuczny w scenach, gdy Bell z egzaltacją wzdycha do któregoś z jej mężczyzn bądź spędza z nimi czas. Ale widać, że kompletnie nie czuje gatunku romansu. Czemu zatem zdecydował się na tego typu konwencję? Nie wiadomo.
Zobacz również: Melissa McCarthy wraca do „Kochanych kłopotów”!
Postacie w „Królowej pustyni” to jeszcze większa bolączka. Gertrude, choć Kidman bezskutecznie stara się coś z niej wyciągnąć, nie ma w sobie prawie nic z autentyczności. Co więcej, obsadzenie blisko pięćdziesięcioletniej kobiety do odgrywania – przynajmniej z początku – osoby blisko dwukrotnie młodszej ewidentnie nie było dobrym posunięciem. Jej Gertrude to toporny pomnik, wykreowany bez duszy ani pasji – ot, typowy automatyzm. Herzog w żaden sposób nie próbuje zagłębić się w jej osobowość, nadać jej niejednoznaczny kształt, na który zasługuje, o jakimkolwiek poddaniu w wątpliwość jej działań nie wspominając. To zawsze pewnie krocząca kobieta, która zdaje się nie mieć wątpliwości (z wyjątkiem tych sercowych, oczywiście), nie popełniać błędów, tak jakby z mlekiem matki wypiła wiedzę, jak się zachować i co w danym towarzystwie robić. Taki sam problem jest z innymi, niesamowicie jednowymiarowymi postaciami. Nudny do bólu, będący pierwszą miłością Gertrude Henry Cadogan (James Franco), tendencyjnie zarysowana postać Winstona Churchilla (Christopher Fulford), wykreowanego na tak niekompetentną i żałosną postacią, że aż dziw, iż wymienia się go jednym tchem wśród najwybitniejszych polityków poprzedniego wieku. Lekko błyska aktorstwem Pattinson, który jednak niestety nie bardzo pasuje do roli młodego Lawrence’a z Arabii. Najjaśniejszym punktem jest z kolei Damian Lewis. Późniejsza postawa jego postaci wobec Gertrude – jak najbardziej kontrowersyjna z punktu widzenia etycznego – została karygodnie przez Herzoga uładzona, jednak sam aktor wywiązał się ze swej roli naprawdę dobrze, bodaj jako jedyny tworząc namiastkę postaci z krwi i kości. Nie należy również zapomnieć o pięknych zdjęciach Petera Zeitlingera, a także naprawdę dobrze skomponowanej muzyce, które przy odrobinie dobrej woli pozwalają chociaż na moment wczuć się w klimaty Teheranu.
Zobacz również: „Łotr Jeden” – motto filmu na nowym plakacie oraz oficjalne zdjęcia!
„Królowa pustyni” koniec końców okazuje się filmem miernym. Choć wykonał go jeden z najbardziej cenionych żyjących reżyserów, wygląda jak wprawka jakiegoś młodego twórcy, który zaledwie liznął temat. Choć wizualnie jest raczej bez zarzutu, treściowo to wydmuszka. Po ponad dwugodzinnym seansie o Gertrude Bell praktycznie nic nie wiemy. Dostajemy bowiem pełen pustych frazesów, kompletnie nieprawdziwy obraz kobiety, która poza kiepskim doborem partnerów życiowych, tak naprawdę nigdy z niczym nie miała problemów – zupełnie jakby dalekie od normy w tamtych czasach życie to była bułka z masłem. Kolejny już raz potencjał na ciekawy obraz został zmarnowany, bo produkcja Herzoga nie spełnia oczekiwań nawet w połowie.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe