Reżyserski debiut Natalie Portman jednych zachwyci i zaczaruje, innych zanudzi lub zawiedzie. To bowiem film bardzo specyficzny. Zarówno pod względem tematyki, realizacji, jak i materiału źródłowego, czyli wspomnień Amosa Oza. Warto mieć to na uwadze, nim przekroczy się próg sali kinowej.
W „Opowieści o miłości i mroku” język odgrywa rolę niebagatelną. Poza kilkoma wyjątkami słyszymy wyłącznie hebrajski – po raz pierwszy na ekranie posługuje się nim także sama Portman. Szczególnie magicznego wydźwięku nabiera on w chwilach, gdy Fania i Amos wspólnie tworzą wieczorne historie o mnichach, potopach, szczurach czy ślubach milczenia. To właśnie z językiem niezwykłych opowieści współgrają równie niezwykłe obrazy. Z pogranicza snu i jawy, z raju i z piekła rodem. Sławomir Idziak ilustruje snute przez bohaterów opowieści z zapierającą dech w piersiach wirtuozerią. Nasz wzrok i słuch angażują się w opowieść tak bardzo, że prędzej czy później dołączają do nich pozostałe zmysły.
Film jest na wskroś literacki: od indywidualnych preferencji widza zależy, czy potraktuje to jako jego wadę, czy zaletę. Ktoś, komu taka metaforyczna estetyka odpowiada, poczuje się urzeczony; ktoś, kto się w niej nie odnajduje, może odnieść wrażenie przytłoczenia. Literackość tejże adaptacji przejawia się nie tylko w jej języku. Wygaszanie ekranu, następujące regularnie pomiędzy kolejnymi sekwencjami przypomina przewracanie kartek w książce; przerwę pomiędzy ostatnią kropką w kończącym się rozdziale, a pierwszą literą słowa rozpoczynającego następny. Rozczłonkowuje historię, lecz nic w tym złego, bo nie ciągłość fabularna jest tu najważniejsza.
To, w rzeczy samej, opowieść przepełniona miłością i mrokiem. Dwa tytułowe wątki splatają się ze sobą nieustannie – w narracji, w obrazie, w wydarzeniach, w wyobrażeniach i we wspomnieniach – ten splot sprawia, że od początku do końca w filmie utrzymuje się atmosfera baśniowości, a zarazem dziwnego niepokoju. Kolejne kadry są jak pożółkłe stronice – mają swój urok, ale przewraca się je bardzo powoli, delikatnie i ostrożnie, jakby ze strachu, że mogą rozpaść się w palcach.
Poznajemy Fanię (Portman) widzianą oczyma jej dziecka, a więc tę ze wspomnień, efemeryczną, skrywającą tajemnice, otwierającą się na świat, to znów zamykającą w sobie. Rozpamiętującą przeszłość i niepotrafiącą odnaleźć się w teraźniejszości, o przyszłości nie wspominając. Początkowo cierpiącą w samotności, później nieukrywającą już łez przed tulącym ją synem. Matka i syn najlepiej, najszczęśliwiej i najbezpieczniej czują się w tworzonych wspólnie krainach; kiedy ona dziecinnieje, on musi dojrzeć. Amir Tessler, odtwórca roli małego Amosa, to uosobienie charyzmy niewiadomego pochodzenia i jednocześnie niewinności, o której wspomina jego ekranowa matka. Jest tak samo magnetyczny, gdy na jego twarzy maluje się zaciętość, jak i wtedy, gdy ma na niej wypisaną dziecięcą bezbronność. Sceny recytowania fragmentu wiersza w ogrodzie lub opowiadania o przygodach Tarzana wydają się być żywą ilustracją przepowiedni ciotki, która wyobrażała go sobie w przyszłości jako pisarza; nie ma wątpliwości, że obcowanie ze słowem dodaje mu skrzydeł. Z kolei momenty, w których przygląda się matce, opiekuje nią lub powiela jej zachowania, obrazują, jak wielki ślad trwale odcisnęła na osobowości i dalszym życiu chłopca.
Film nie jest doskonały, ale o wiele łatwiej wymienić jego zalety, niż jednoznacznie sformułować zarzuty. Portman nie wybiera drogi na skróty, na przykład przez hollywoodzkie klisze. Wybiera drogę o wiele bardziej ambitną, w pewnym sensie niedzisiejszą, prastarą. Nie zawiesza tej opowieści w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Osadza ją na solidnych fundamentach: celebrowanego języka, tyleż rzeczywistego, co zmityzowanego Izraela oraz historycznych wydarzeń, istotnych zarówno w perspektywie mikro, czyli z punktu widzenia rodziny Amosa, jak i makro, czyli z punktu widzenia narodu żydowskiego. Nie boi się nie tyle bawić słowem, co tworzyć z tych słów zapadające w pamięć zdania, równie piękne w swej prostocie, co meandryczności. Pewnych rzeczy nie pokazuje, a o innych decyduje się powiedzieć wprost. Tym samym pozwala wierzyć, że – w ostatecznym rozrachunku – miłość, zwłaszcza w finałowej, niebywale poruszającej scenie, zwycięża mrok.
https://www.youtube.com/watch?v=B8KcXdA7x-Q